Fermenty. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Fermenty - Władysław Stanisław Reymont страница 18
– Nic więcej nie mówiła? – spytała się, bo ogromnie lubiła wypytywać ludzi.
– He! he!.. a dyć mówiła: Jak się nazywacie? A Bartek! odrzekłem. A dawno służycie? A zawzdy, pedam, he! he… A starsza pani zdrowa? – powtarzał wkółko.
– Bartek, idźże do kuchni, pomożesz Magdzie zanieść świniom, a potem pójdziesz do kopców, tylko się nie gzij, bo zobaczysz… – pogroziła mu.
Bartek torbę powiesił w sieni i poszedł, ale powrócił zaraz, miął czapkę w ręku, drapał się po głowie, przestępował z nogi na nogę i nieśmiało patrzył się na starą.
– Czego chcesz?
– A to… możeby pani gospodyni – pochylił się i pocałował ją w kolano – wstawili się do pana dziedzica, bo mi się cosik we łbie pokręciło i te listy, co mi dziedzic dali na pocztę, pójdą na maszynę dopiero jutro, a bez to dopiro jutro pójdą nie dzisia, że pan dziedzic powiedzieli: modry na maszynę, a biały do naczelnika. Baczyłem do lasu, ale potem tak mi się we łbie pokiełbasiło, że myślałem, co modry la naczelnika, a biały na maszynę, inaczej ich dać nie chciałem. Naczelnik mnie skrzyczał, bo modry był na maszynę, a biały do naczelnika! Baczyłem do lasu, a w lesie to mi się widziało, że modry był…
– Dobrze, dobrze – przerwała mu prędko, bo nie zrozumiała, o co mu idzie. Odstawiła pierze z gazetami i listami, które wzięła przez czerwoną zapaskę samodziałową, jaką była opasana, przeszła kuchnię i tym gankiem krytym poszła do dworu, do pokoju syna, położonego na piętrze, w rogu domu. Szła cicho przez wspaniale kiedyś urządzone pokoje, pełne jeszcze starożytnych, stylowych mebli, malowideł i złoceń na sufitach poczerniałych, obrazów zakurzonych na ścianach.
Dwór był prawdziwie pański, Grzesikiewicz kupił go na licytacji ze wszystkiem, co w sobie zawierał, bo majątek ogromny obszarem ziemi i lasów, po śmierci właściciela, który się zastrzelił w przystępie obłędu, poszedł pod młotek na rzecz niezliczonych wierzycieli. Starzy Grzesikiewiczowie mieszkali w oficynie; dwór był za wielki i za paradnie urządzony dla nich, nie umieli chodzić po posadzkach i dywanach, ani też poruszać się wśród aksamitów, jedwabiów, bronzów i wielkopańskiego, wytwornego wykwintu; czuli się w tym domu skrępowani, jakby w kościele. Andrzej tylko zajmował dwa pokoje na piętrze, bo stamtąd miał całe podwórze i kawał pól na oczach, a reszta stała pustkami. W jednej połowie poskładano wszystkie meble bezładnie, a druga służyła za śpichlerz, skład uprzęży i starego żelastwa.
Stara szła wolno, unosiła nieco szarej, beżowej sukni, bo kurz grubą warstwą pokrywał dywany i posadzki, i oglądała uważnie pokój po pokoju, wybierając w myśli mieszkanie dla przyszłej synowej. Dom cały, pomimo nagromadzonych w nim wspaniałości, mroził smutkiem i opuszczeniem. Wiele okien było pozabijanych deskami, w wielu szyby pozaklejane papierem, albo zapchane słomą; sprzęty koszlawe, bez nóg, z fornirami poodklejanemi, wyglądały niby najnędzniejsze kaleki w żydowskim składzie mebli. Marmurowe, rzeźbione kominki, o kratach ze złoconego bronzu, zarzucone były śmieciami. Ciężkie, aksamitne z adamaszków jedwabnych portjery zwieszały się w niektórych drzwiach oderwane; wiele obrazów wyleciało z ram i leżało w kurzu; tynki odpadały i tworzyły warstwę szarą na konsolach luster wspaniałych, zasnutych pajęczyną, martwych, na stołach inkrustowanych różnokolorowem drzewem i miedzią złoconą.
W wielkim pokoju od ogrodu, oświeconym przez dwa weneckie okna, dawniej jadalnym, obstawionym kredensami, wyłożonemi dębowemi, rzeźbionemi boazerjami, leżały stosy cebuli, a na stołach dębowych, o wspaniałych blatach, pokrytych mozaiką z jasnego drzewa, czerwieniły się poukładane rzędem pomidory, wystawione tutaj na działanie słońca. Oszklone, szerokie drzwi prowadziły na taras, otoczony balustradą żelazną, kutą ręcznie w wielkie lilje; z tarasu kamienne schody, połupane, powybijane z obsad, prowadziły na trawniki. Grzesikiewiczowa popatrzyła na czerwone georginje, dogasające ostatniemi kwiatami, na żółte nagietki i blade ślazy, które rosły w klombach dziko i odradzały się same z każdą wiosną, na długie, powyginane, pełne wysepek jeziorko, ciągnące się od samego prawie tarasu i przez cały park, pełen starodrzewia, wzgórz sztucznych, grot, posągów potrzaskanych, ulic obsadzonych przystrzyżonemi grabami, aż do rzeki. Poodwracała część pomidorów i poszła na piętro, do syna. Mieszkanie Andrzeja utrzymane było przyzwoicie, miało czyste firanki i całe meble, ale czuć w niem było, że tutaj się tylko sypia, a nie myśli, nie żyje; taki stamtąd wiał chłód i tak poprawnie stały meble. Na długiem biurku pełno było papierów i ksiąg gospodarczych, słojów z próbkami sztucznych nawozów, rysunków, próbek ziemi i kilka retort. Stara pookurzała wszystko starannie, poprawiła pościel na łóżku i patrzyła długo na list Janki, opatrując go ze wszystkich stron. Przyglądała się ciekawie pismu z tą jakąś czcią i szacunkiem, z jakim się patrzą na nie chłopi, bo sama nie umiała pisać, ani pisanego czytać; czytywała tylko na swojej książce do nabożeństwa. Położyła list na biurku, w widocznem miejscu, pogładziła go pieszczotliwie, jakby Jankę głaskała i, uśmiechając się z radości, zeszła zpowrotem do oficyny. Zabrała pierze i zaniosła do swojego pokoju, położonego zaraz przy sieni, z którego okna wychodziły na podwórze i na warzywny ogród. Przymknęła lekko drzwi, aby słyszeć, co się dzieje w kuchni, i drobnemi kroczkami spacerowała po przecinającym pokój chodniku samodziałowym, w poprzeczne białozielone i czerwone pasy. Pokój miał podłogę prostą, z oheblowanych desek sosnowych, lśniących prawie od białości, i ściany wybielone wapnem z niebieską obwódką pod sufitem. Trzy rzędy obrazów świętych, we wspaniałych, złotych ramach, wisiały na ścianach, a nad łóżkiem ogromnem, mahoniowem, przyniesionem ze dworu, zasłanem pierzyną i stosem poduszek i jaśków w białych powłoczkach, wisiał obraz Matki Boskiej, przysłoniony muślinową firaneczką i otoczony kilkunastu obrazkami, przyklejonemi do ściany. W rogu izby starożytna, wykładana bronzami, komoda dźwigała dwa olbrzymie bukiety z papierowych róż żółtych i czerwonych, wstawionych w obtłuczone nieco wazony, pomiędzy któremi stała czarna, prosta pasyjka, opleciona różańcem, a nad komodą, aż do sufitu, wisiały obrazki, otaczające wielkiego, z kości słoniowej, Chrystusa, rozpiętego na hebanowym krzyżu. Niebieska lampa na poczerniałym łańcuszku paliła się przed krzyżem nieustannie.
– Anusia! – zawołała do kuchni – naszykuj dla starszego pana podwieczorek.
– O, pani! Prawdziwa pani! – myślała, uśmiechając się słodko na wspomnienie Janki. Pośliniła palec i pogładziła włosy, gładko rozczesane nad czołem, okryła się kraciastą chustką, wzięła kij, zajrzała do sąsiedniego pokoju i podreptała do kuchni. Sama krajała chleb dla służby i, wziąwszy naszykowany już podwieczorek dla męża, poszła w podwórze. Zajrzała najpierw do chlewów, przerobionych z dawnej psiarni.
– Magda! toście tak żreć dawali, co? Połowa kartofli na ziemi, nie w korycie.
– A to maciora wyrzuciła ryjem, niech gospodyni patrzą, jak wyrzuca.
– Maciora! Ty tłomoku jeden, już nieraz widziałam, jak ty dajesz im jeść – krzyczała piskliwie i zaczęła rękami zbierać z ziemi kartofle z ospą i wrzucać do koryta. – Powiem panu dziedzicowi, to jak cię kijem przeleje trochę, to zaraz będziesz uważała, gdzie kłaść, zaraz zobaczysz koryto. Próżniaki! szelmy! – mruczała. – Bartek! zanieś starszemu panu do buraków, a żywo!