Mesjasz Diuny. Frank Herbert
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Mesjasz Diuny - Frank Herbert страница 17
Członkowie rady milczeli za jego plecami, świadomi, jak bardzo bliski jest wybuchu wściekłości.
Paul czuł, że czas pędzi na niego. Próbował osiągnąć zacisze mnogiej równowagi sił, gdzie mógłby nadać przyszłości nowy kształt.
„Zawracaj… zawracaj… zawracaj…” – kołatało mu się po głowie. Co by się stało, gdyby zabrał Chani – po prostu wziął ją i odleciał – i znalazł azyl na Tupile? Pozostałoby jego imię. Ramię dżihadu wyciągnęłoby się ku nowym, jeszcze potworniejszym miejscom. I o to też by go obwiniono. Nagle ogarnął go lęk, że sięgając po jakąkolwiek nową rzecz, mógłby upuścić to, co najcenniejsze, że nawet najmniejszy odgłos z jego strony mógłby roztrzaskać wszystko w drobny mak i rozrzucić tak daleko, że nigdy nie odzyskałby ani kawałka oddalającego się wszechświata.
Na placu u jego stóp pojawiła się gromada pielgrzymów w zieleni i bieli hadżdżu. Niczym rozczłonkowany wąż sunęli za kroczącym na czele arrakińskim przewodnikiem. Przypomnieli Paulowi, że w sali audiencyjnej czeka już tłum suplikantów. Pielgrzymi! Uprawianie bezdomności stało się obrzydliwym źródłem bogactwa Imperium. Hadżdż zapełniał kosmiczne szlaki religijnymi włóczykijami. Przybywali i przybywali, i przybywali.
„Jak wprawiłem to w ruch?” – zapytał siebie.
To się, oczywiście, samo wprawiło w ruch. Tkwiło w genach, które zapewne przez wieki harowały na ten krótki paroksyzm.
Napędzani głęboko zakorzenionym religijnym instynktem ludzie wędrowali w poszukiwaniu zmartwychwstania. Tutaj był kres ich wędrówki – na „Arrakis, miejscu, gdzie śmierć jest odrodzeniem”.
Stary, wredny Fremen powiedział, że chce wędrowców dla ich wody.
Paul się zastanawiał, czego naprawdę szukają pielgrzymi. Mówili, że przybywają do świętego miejsca. A przecież musieli wiedzieć, że we wszechświecie nie ma żadnego rajskiego źródła, żadnej Tupile dla duszy. Nazywali Arrakis kolebką niewiadomego, w której wiadome są wszelkie tajemnice. To był łącznik między ich światem teraźniejszym a przyszłym. I co przerażające, opuszczając Arrakis, sprawiali wrażenie zadowolonych.
„Co tu znajdują?” – dumał Paul.
W religijnej ekstazie często wypełniali ulice zgiełkiem niczym jakieś osobliwe ptactwo. Fremeni nazywają ich nawet „wędrownymi ptakami”. A nielicznych zmarłych tutaj – „uskrzydlonymi duszami”.
Paul z westchnieniem uświadomił sobie, że każda nowa planeta podbita przez jego legiony to nowe źródło pielgrzymów. Przybywali wyrazić wdzięczność za „pokój Muad’Diba”.
„Wszędzie panuje pokój – myślał. – Wszędzie… tylko nie w sercu Muad’Diba”.
Miał wrażenie, że jakąś cząstką tkwi w czarnej, lodowatej magmie nieskończoności. Jasnowidzeniem wypaczył dotychczasowy obraz wszechświata w oczach rodzaju ludzkiego. Wstrząsnął kosmosem, zastąpiwszy poczucie bezpieczeństwa swoim dżihadem. Przezwyciężył, przechytrzył i przewidział wszechświat ludzi, jednak był pewny, że ten wciąż mu się wymyka.
Planeta pod jego stopami – ta, którą nakazał przekształcić z pustyni w wodą płynący raj – żyła. Jej puls był równie silny jak ludzki. Walczyła z nim, stawiała mu opór, ignorowała jego nakazy…
Poczuł dłoń w swojej dłoni. Spojrzał w dół, prosto w pełne niepokoju oczy Chani. Tonął w nich.
– Proszę, kochany, nie walcz ze swoim ruh-duchem – szepnęła.
Jej magnetyczny dotyk utrzymał go na powierzchni.
– Sihajo – wyszeptał.
– Musimy czym prędzej udać się na pustynię – powiedziała cicho.
Uścisnął i puścił dłoń ukochanej, po czym wrócił do stołu, lecz nie usiadł. Chani zajęła swoje miejsce. Irulana z zaciśniętymi ustami wpatrywała się w dokumenty leżące przed Stilgarem.
– Irulana proponuje siebie na matkę imperialnego następcy – rzekł Paul. Zerknął na Chani, a potem na księżną, która unikała jego wzroku. – Wszystkim wiadomo, że nie darzy mnie miłością.
Irulana zastygła.
– Znam racje polityczne – mówił Paul. – Ale obchodzą mnie racje ludzkie. Sądzę, że gdyby księżna małżonka nie była narzędziem Bene Gesserit, gdyby nie przyświecała jej żądza władzy, moja odpowiedź byłaby całkiem inna. Jednak w tym stanie rzeczy odrzucam tę propozycję.
Irulana aż się zachłysnęła oddechem.
Siadając, Paul pomyślał, że nigdy nie widział, by tak słabo panowała nad sobą. Nachylił się ku niej.
– Irulano, naprawdę mi przykro.
Uniosła brodę. Jej oczy miotały błyskawice.
– Nie potrzebuję twojej litości! – wysyczała, po czym zwróciła się do Stilgara: – Masz jeszcze coś pilnego i niecierpiącego zwłoki?
– Ostatnia sprawa, Najjaśniejszy Panie. – Stilgar patrzył tylko na Paula. – Gildia ponownie występuje o akredytację swojego ambasadora na Arrakis.
– Jednego z tych nieważkich? – spytał Korba ze wstrętem fanatyka.
– Zapewne – rzekł Stilgar.
– Rzecz wymaga głębokiego namysłu, mój panie – przestrzegł Korba. – Gildianin na naszej Arrakis… to się nie spodoba radzie naibów. Nieważcy kalają grunt, którego dotkną stopą.
– Siedzą w swoich zbiornikach, więc ich stopy nie dotykają gruntu. – Paul nie taił irytacji.
– Naibowie mogą wziąć sprawy w swoje ręce, mój panie – oznajmił kwizar.
Paul zmierzył go wzrokiem.
– W końcu są Fremenami, mój panie – nie ustępował Korba. – Dobrze pamiętamy, że Gildia przywiozła tych, którzy nas ciemiężyli. Nie zapomnieliśmy, jak grożąc ujawnieniem ciemięzcom naszych tajemnic, narzuciła nam haracz przyprawowy. Wycisnęła z nas ostatnią…
– Dość! – warknął Paul. – Sądzisz, że ja zapomniałem?
Jak gdyby nagle zdał sobie sprawę ze swych słów, Korba zająknął się, zamamrotał i wreszcie wykrztusił:
– Mój panie, wybacz mi. Nie chciałem przez to powiedzieć, że nie jesteś Fremenem. Nie miałem…
– Przyślą sternika – rzekł Paul. – A taki by tu nie przybył, gdyby widział w tym niebezpieczeństwo.
Irulanie ze strachu zaschło w ustach.
– Ty… widziałeś, jak sternik tu przybywa?
– Oczywiście, że nie widziałem sternika – odparł Paul, przedrzeźniając ją. – Ale widzę, gdzie był i dokąd