Szaniec. Agnieszka Jeż
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Szaniec - Agnieszka Jeż страница 12
Wiera nigdy go takiego nie widziała – żeby dawał odczuć, że coś go rajcuje. Teraz był jak konferansjer – może trochę wyciszony, może na emeryturze, może ze starej szkoły, ale otwarcie zainteresowany sprawą i wchodzący w interakcje społeczne. Ciekawe…
– Pan Marcin Zieliński.
Na oko czterdziestolatek, przystojny, zadbany, choć sprawiający wrażenie lekko przestraszonego, co nie szło w parze z jego wyglądem.
– Pani Magdalena Farnese.
Bardzo elegancka. Bardzo zadbana. Ładnie opalona blondynka w nieokreślonym wieku. Mogła mieć pięćdziesiąt lat, mogła – siedemdziesiąt. Wiera pomyślała, że gdyby podeszła bliżej, poczułaby od niej zapach pieniędzy.
– Panowie Krzysztof Madej i Łukasz Wolny.
Ci wyglądali przeciętnie, to znaczy normalnie. Mili, przyjemni dla oka, niczym się nie wyróżniający. „Jak ci, co mnie podrywali, mimo że gdzieś w Polsce czekała żona lub narzeczona. Pod przeciętnością wiele się może kryć – złego lub dobrego”.
– Pani Julia Rylska.
Wiera pomyślała, że ta wygląda jak mieszkanka dużego miasta – pewna siebie, wyluzowana, ekscentryczna. Może nie wszystkie ubierają się tak dziwacznie i nie wszystkie są tak chude, ale poza tym była pewna, że dobrze obstawiła.
– Pani Agata Dereń.
Dziecko, znaczy nastolatka. Znaczy tak wyglądała, bo Kowal powiedział, że wszyscy są pełnoletni. Lat nie dodawał jej nawet dość koszmarny makijaż, to się chyba nazywało emo – potargane włosy, jakby powycinane żyletką pasma, mocne czarne kreski na oczach i kolorowe paznokcie. „Ale musi być nieszczęśliwa”, Wierę aż coś ścisnęło w środku. Znała ten motyw – przykrości życia zamieniało się na obsesyjną dbałość o powierzchowność – to była ona i jej zadbane ciuchy, które miały mówić, że ze wszystkim sobie radzi tak super jak z garderobą, lub ostentacyjne lumpostwo, które z kolei miało oznaczać, że się wszystko cznia.
– I ostatnia osoba, pan Tomasz Herman.
Typ schludnego i niepolskiego emeryta, który mógłby reklamować produkty w gazetce jakiegoś supermarketu. Wydawał się sympatyczny.
„Zbieranina dziwaków”, pomyślała Wiera. Jeśli tu rzeczywiście siedział morderca lub morderczyni, to zupełnie nie miała intuicji, które z nich mogło wymierzyć pomstę księdzu. Nagle wydało się jej to niedorzeczne. Takie zupełnie odrealnione. Owszem, miała nadzieję, że wreszcie trafi jej się prawdziwa sprawa, ale taka, gdzie będą realne problemy: dobro, zło, kara i pokuta. Tutaj się czuła jak na jakiejś maskaradzie.
– Choć właściwie nie ostatnia, bo przecież brakuje jednego z gości… – Kosoń spojrzał w swój kalendarz – Pana…
– Daniela – powiedział jeden z tych dwóch chłopaków.
– Właśnie. – Wielkomiejska w cudacznych ciuchach żuła gumę. – My tu kwitniemy od rana, rozpłaszczając tyłki na stołkach, a inni mają fory. Jeśli to jakieś zadanie, to na co? Przygotowanie do godnego znoszenia nierówności społecznych? – Zaśmiała się gardłowo, zrobiła wielkiego balona i pyknęła w niego palcami, po czym zgrabnie wessała gumę do ust.
– To prawda. Trochę ruchu by się nam przydało. I dzień taki piękny, aż żal. Panie Maćku, może jednak jakaś zmiana planów?… – Schludny emeryt spojrzał na Kowala.
Kowal chciał chyba coś powiedzieć, ale Kosoń powstrzymał go ruchem dłoni.
– Też bym się przeszedł – odezwał się pierwszy przedstawiony.
– Popieram wolę większości. – Elegantka miała ładny, spokojny głos.
Emo milczała.
– To, że są państwo teraz w tej sali, nie zostało przewidziane w scenariuszu wakacji, o których pan Maciek trochę już mnie i sierżant Jezierskiej opowiedział. Choć w pewnym sensie może i wolno to uznać za część planu… – Teatralnie zawiesił głos.
Tak, Wiera nigdy nie widziała szefa w lepszej formie. Jakby go wyciągnąć z bagna smutku i nudy, opłukać i powiedzieć: „No, stary, jeszcze coś fajnego ci się przed śmiercią trafiło”. Może on i Wiera byli jednak trochę do siebie podobni?
Janusz Kosoń spojrzał na Wierę, a potem, już normalnym i normalnie obojętnym, jak to u niego, tonem powiedział:
– Daniel Hryciuk nie żyje.
Wiera starała się uchwycić reakcję każdego z gości.
Najpierw zapadła cisza. Klasyka. Jednych taka informacja szokuje, potrzebują chwili, by dać wyraz emocjom, niektórzy z natury są wsobni i się nie odezwą. Morderca albo milczy, podszywając się pod ten drugi typ, albo aktorsko reaguje, jak pierwszy.
– Och, Boże! – odezwał się w końcu pan Tomasz. – A cóż to się stało?
– Ale jazda! – To była chuda Julia.
– Nie o taki efekt mi chodziło. To znaczy, nie tak miały wyglądać te ekstremalne wakacje. – Przystojny Marcin był poruszony.
– W pewnym wieku każda noc może być ostatnia. – Bogata Magdalena rozprostowała nieistniejące zagięcia na spódnicy.
– Kurde, no. – To jeden z tych dwóch chłopaków.
Emo milczała.
– Ale zaraz, zaraz… może Maciuś nas wkręca, co? – Chuda Julia nagle się poderwała. Wyszła zza swojego stołu i ustawiła się przed Wierą, mniej więcej na środku sali. – Nie pomyśleliście, że to część zadania? Coś posranego na rozruszanie atmosfery?
– Panie Macieju? – Emeryt był zdezorientowany. – To jak to jest? Bo śmierć to poważna sprawa, to nie witz.
– Co to „wic”? – Emo wreszcie się odezwała.
– Żart, to z niemieckiego, przepraszam, czasem mi się słowa mylą. Więc nie można tak, prawda, państwo chyba też tak sądzicie? – Rozejrzał się po pozostałych.
Pani Magdalena pokiwała głową, pan Marcin także, młodzi faceci wymienili potwierdzające spojrzenia, Emo skuliła się na krześle.
– Ja nie… – zaczął Kowal, ale Julia mu przerwała:
– A ci dwoje – pokazała chudą dłonią na Wierę i Kosonia – to może też udawani policjanci, co?
Kosoń wyciągnął legitymację, Wiera również. Oboje podeszli bez słowa do Julii i pokazali jej dokumenty. Dziewczyna wzięła je do ręki, przez chwilę oglądała.
– Chyba prawdziwe. – W końcu wzruszyła ramionami. – Ale skąd mam wiedzieć?
– Prawdziwe. – Kowal wreszcie zabrał głos. – Komisarz i sierżant są policjantami z komendy powiatowej w Giżycku. A Daniel Hryciuk naprawdę nie żyje.
Znowu