Szaniec. Agnieszka Jeż

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Szaniec - Agnieszka Jeż страница 5

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Szaniec - Agnieszka Jeż

Скачать книгу

bo on się nigdy nie zgrywał, bywał ironiczny, ale to co innego. Tak, lubiła go.

      Zamknęła drzwi i zeszła na dół.

      Kosoń właśnie parkował pod klatką.

      ***

      – Ciekawe, co?

      Niebo się przetarło i teraz świeciło mocne słońce, więc Kosoń prowadził w ciemnych okularach. Nic nie mogła wyczytać z jego spojrzenia, zresztą rzadko się do niej odwracał, zwykle był skupiony na drodze. To była jego cecha, ta niepodzielność uwagi, często się objawiała – po prostu nie reagował na otoczenie, gdy był czymś zajęty. A przecież uwagę musiał mieć jednak podzielną, bo był dobrym gliną.

      – No – odpowiedziała.

      Dialog jak z filmu kategorii B.

      – Wiemy coś jeszcze?

      – Tak. Facet, który nie żyje, to… – sięgnął ręką po złachany skórzany notes leżący w przegródce między nimi – …Daniel Hryciuk. Ten, który zgłosił jego śmierć, to… – znowu rzut oka na notatki – …Maciej Kowal, pracuje w Szańcu jako „opiekun gości”. Albo dyżurny źle zrozumiał, albo to jakiś dziwny hotel, bo ten Kowal mówił coś o turnusie. Że było na nim osiem osób, a teraz jest siedem. To znaczy siedem żywych, bo do denata właśnie jedziemy.

      – Fakt, dziwne. To na pewno hotel? Nie dom wczasowy czy pensjonat? – Wiera nie miała zbytniego doświadczenia w hotelowym życiu, jak zresztą większość szeregowych policjantów w tym kraju. Komfortowe pokoje poznawali przy okazji prowadzonych spraw, rzadko byli gośćmi. Ona raz nocowała w luksusowym hotelu, w Mikołajkach. Chociaż trafniej byłoby powiedzieć: „Spędziła noc”. Była wtedy w szkole, w Szczytnie. Na wakacje wróciła do domu. Jeździła po okolicy i tak się poznali. W końcu przyszła do niego, do pokoju 217. Następnego dnia on wrócił do Warszawy. A potem podziękował jej za „cudowną przygodę”, której jednak nie mógł kontynuować, bo „miał zobowiązania”. Do dziś się czerwieniła na to wspomnienie. Ależ była naiwna! A ten koleś… Teraz rozpoznawała takich na kilometr. I chyba miała wyjątkowego pecha, bo sami tacy się jej trafiali. Jej życie uczuciowe trochę się rozkręcało w sezonie, dopóki się nie zorientowała, że to kolejny amator darmowego seksu bez zobowiązań, a potem opadało wraz z jesiennymi liśćmi, by zimą całkiem kostnieć. Pozostawali, co prawda, „miejscowi chłopcy”, ale to by było jak betonowe buty – nigdy by się już stąd nie wyrwała.

      – Chyba tak, zresztą niedługo sprawdzimy. Wiemy jeszcze, że ten martwy chorował na serce, bo goście podawali w kartach zgłoszeniowych, czy mają jakieś kłopoty ze zdrowiem.

      – Tym razem pasowałoby sanatorium – zauważyła Wiera.

      – Na stoliku nocnym, obok tej kartki, leżał pojemnik z lekami – ciągnął Kosoń.

      Rozległ się dzwonek telefonu. Komisarz odebrał.

      – Gdzie to, kurwa, ma być? – W głośnikach rozbrzmiał głos poirytowanego Marka Jóźwika, lekarza. – Tu jest tylko jakiś instytut ziemniaka czy coś, żadnego hotelu ani drogowskazu do niego nie widać. Jeździmy z Mariuszem jak głupi.

      – Nie wiem, my dopiero dojeżdżamy. Poczekaj, zaraz się zorientuję i dam ci znać. Zadzwoń do dyżurnego i dowiedz się, co i jak. – Kosoń spojrzał na Wierę.

      Wybrała numer na komendę, zapisała telefon do Kowala i zadzwoniła.

      – Dzień dobry, Wiera Jezierska, komenda powiatowa policji z Giżycka. Dojeżdżamy do Karolewa, lekarz jest już gdzieś w okolicy, ale nie może znaleźć hotelu. Może pan podać dokładny namiar? – Przez chwilę słuchała wyjaśnień, potem podziękowała i się rozłączyła.

      Kosoń wybrał numer.

      – No i gdzie to? – Znowu usłyszeli głos Jóźwika.

      – Mamy podjechać pod główny budynek Zespołu Szkół Centrum Kształcenia Rolniczego. Tam będzie na nas czekał facet z tego hotelu, pojedziemy za nim.

      – Dobra, czekamy.

      ***

      Pięć minut później dojechali pod okazały budynek z czerwonej cegły. Solidna niemiecka robota. Zobaczyli, że Marek Jóźwik i Mariusz Motyka stoją przy schodach i palą. Kosoń zaparkował obok nich, tuż pod znakiem zakazu zatrzymywania się. Wysiedli.

      – Cześć! – przywitał ich lekarz. Marek Jóźwik był lekko otyłym pięćdziesięciolatkiem z dużą przerwą między górnymi jedynkami. Miły, choć trochę na bakier z kulturą. Kiedyś Wierze wydawało się, że wszyscy ludzie z wyższym wykształceniem, zwłaszcza trudnym do zdobycia, jak lekarz na przykład, dysponują bogatym pakietem kulturalnym i robią z niego codzienny użytek. Jóźwik był jednym z takich, co nie potwierdzali tej reguły. – Co za upał. – Otarł ręką pot z czoła.

      – Suszy cię? – zapytał Kosoń. Niby lekko, a jednak czujnie.

      – Daj spokój, Janusz – skrzywił się Jóźwik. – Od dwóch lat nic, ani kropli. Wciąż to powtarzam, a ludzie nie wierzą. Można się wkurwić i znowu zacząć pić. Pogoda nam dowala, nic dziwnego, że staruszkom siadają pikawy. Mnie też jest duszno.

      – Bo nigdy nie przeszedłeś od etapu masy do etapu rzeźby – odpowiedział Kosoń, który był szczupły, a może nawet lekko żylasty.

      – Odpuściłem, kiedy wynaleźli statyny. A teraz się okazuje, że to wcale nie taki cudowny lek, bo jedno leczy, inne rozwala. Gdzie się człowiek nie obróci, to go robią w chuja. Przepraszam panią sierżant. – Spojrzał na Wierę.

      – Chyba jest. – Wiera patrzyła w kierunku wylotu uliczki, w którą właśnie skręciło jakieś auto. Puściła mimo uszu i przekleństwo, i przeprosiny. Nie miała problemu z przeklinaniem, uważała, że to zawór bezpieczeństwa, żeby nie wybuchnąć. Na komendzie trochę się pilnowała, bo mimo pracy nad sobą wciąż nie potrafiła porzucić przekonań, że kobietom wolno mniej niż facetom. Nie rzucała kurwami także przy swojej siostrze, która wybrała całkiem odmienną ścieżkę zawodową. No i przy matce. Ale matka to już zupełnie inna historia.

      Terenówka zaparkowała tuż przy nich. Wysiadł z niej młody, może trzydziestoletni facet, wyraźnie spłoszony. Cały był jakby sprany – od cery począwszy, przez włosy i oczy, na ubraniu skończywszy. Wyglądał jak przesuszone pole po zżęciu zboża.

      – Dzień dobry – powiedział niepewnie. – Maciej Kowal.

      – Janusz Kosoń, Wiera Jezierska – komenda powiatowa, Marek Jóźwik, patolog, i Mariusz Motyka, technik – przedstawił ich Kosoń. – Jedziemy?

      Kowal kiwnął głową.

      Był lekko zdenerwowany, ale kto by nie był, gdyby znalazł trupa?

      ***

      Wsiedli i ruszyli. Wyjechali spod głównego gmachu, minęli budynek Mazur i Wrzos, w podobnym stylu, choć mniej okazałe, paskudną salę gimnastyczną, zapewne z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, i zjechali z asfaltu w wąską leśną drogę, na której nie minęłyby się dwa auta. Wciąż nie było żadnego drogowskazu, śladu informacji,

Скачать книгу