Pokora. Szczepan Twardoch

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pokora - Szczepan Twardoch страница 4

Pokora - Szczepan Twardoch

Скачать книгу

jego matka jest panną, wiem, że ludzie szepczą między sobą, że jego ojciec był francuskim marynarzem, Kiesel zaś do armii uciekł z obawy przed morzem. W wieku dwunastu lat trafił na pokład wielorybnika, gdzie swoje odcierpiał i znienawidził morze ponad wszystko na świecie, więc gdy skończył siedemnaście lat, zgłosił się na ochotnika do wojska, bo tylko jako Freiwillige mógł liczyć na to, że pozwolą mu wybrać, gdzie będzie służył. Jakim sposobem trafił do śląskich saperów, nie pytałem. Z poboru przydzieliliby go bez wątpienia do marynarki, a obiecał sobie, że już nigdy więcej na morze nawet nie spojrzy. Odsłużył więc swoje parę lat przed wojną i postanowił zostać w wojsku, jako kapitulant, żołnierz zawodowy. Jakim cudem nie zamienił się w to, co w naszej armii najgorsze, w tępego pruskiego podoficera, feldfebla składającego się wyłącznie z okrucieństwa i głupoty, a takich przecież jest większość? Tego nie wiem.

      Może kiedyś, jako zawodowy żołdak w czasie pokoju, był właśnie taki, może to dopiero wojna zrobiła albo wydobyła zeń człowieka? Poznałem Kiesela zaledwie rok temu, nie wiem, jaki był wcześniej. Ten Kiesel, którego znam, jest jednak człowiekiem. Od dawna nikt nie przejmuje się u nas musztrą czy regulaminami mundurowymi, nie jesteśmy, jako 6 Batalion Pionierów Śląskich, oficjalnymi Sturmtruppen, a jednak wszyscy u nas noszą owijacze zamiast wysokich butów, bo tak wygodniej. Kiesel dba o to, żeby nowi żołnierze z uzupełnień naszywali skórzane łaty na kolana i łokcie, bo wie, że nieprzetarty mundur jest ważniejszy od regulaminu, Kiesel pilnuje tego, czy zjedli, czy tępią wszy, Kiesel nawet tuli, gdy świeży rekrut płacze nocą pod kocem i woła mamę. A gdy który wyje ze strachu, rzuca karabin i chce uciekać, Kiesel mógłby go podać do raportu i Bóg raczy wiedzieć, jak by to się skończyło, ale Kiesel zamiast tego podnosi karabin, odstawia go, odprowadza chłopaka, jeśli tylko da się go odprowadzić, uspokaja, pociesza, karmi i poi.

      Troszczy się o nich, jakby był ich ojcem i matką naraz, ja kocham ich wszystkich jego miłością. Kiesel płacze, kiedy umierają, i płacze nad tymi, którzy przychodzą nowi, żeby z nami umrzeć. Dyktuje im listy do matek, do żon i do dziewcząt, co niby tam na nich czekają, i piękne są te dyktowane listy Kiesela, szczere, ale tak, by cenzura nie musiała nic skreślać, podnoszące na duchu, ale nie kłamliwe, i do tego bogate, bo Kiesel, niemiecki feldfebel Kiesel, jest zaciekłym czytelnikiem, i to nie tylko Goethego czy Lönsa, ale również Rilkego, którego tak lubisz, Agnes, pamiętam ten oprawny w zielone płótno tomik, z którym prawie się nie rozstajesz. Spodobałby ci się Kiesel, cytaty z Rilkego wpisuje chłopakom w te listy, a matki potem się dziwią, że jej tępy jak but, płowy bauerski syn nagle z okopów wiersze przysyła.

      Kiesel ma też imię, Johann, ale tu jest Kieselem. Lubię patrzeć, jak się rozluźnia, kiedy jesteśmy na tyłach, jak znajduje szybko jakiegoś sznapsa, najpierw dla mnie, potem dla manszaftu i wreszcie na końcu dla samego siebie. Lubię patrzeć, jak czerwienieje na twarzy nad pełną menażką, przy ogniu, jak zaczyna wbrew swojej nienawiści do morza nucić De Hamborger Veermaster[2], a kiedy zaczyna nucić, to któryś z chłopców szybko znajduje akordeon i po chwili Kiesel, czerwony na gębie, wąsaty i piękny całym cokolwiek wątpliwym pięknem niemieckiego podoficera, gra i śpiewa, mocnym głosem śpiewa tę żeglarską piosenkę, zwrotki w Plattdeutsch[3], nie rozumiem nic, i potem jeszcze ten bezczelnie angielski, w kontekście naszej wojny i okopów, refren, blow, boys, blow, for Californi-oooo, there is plenty of gold, so I am told, on the banks of Sacrament-oooo, a manszaft słucha, je, jeśli jest co jeść, pije, jeśli jest co pić, i czuje to, czego nie zrozumie nikt, kto nie jadł z kamratem zupy z jednego kotła, nie spał w kamrata wtulony pod dwoma płaszczami w okopie, bo tak cieplej, nie żył i nie umierał razem.

      Taki jest Kiesel. There is plenty of gold, so I am told, on the banks of Sacramento. Teraz wraca do mnie, klepnięciem w plecy daje znać, że wszystko dobrze. Gdyby tak w 1914 feldfebel klepnął oficera w plecy… Tamtego świata już nie ma i cieszy mnie, że go nie ma, Agnes, ale nie wiem jeszcze, jaki ma być świat nowy, a jakiś będzie, nie mam wątpliwości.

      Czekamy. Trochę się obawiam, czy dowódca kompanii nie przyśle dla pewności jeszcze jednego rozkazu do szturmu, będę musiał wtedy zerwać zug natychmiast, udając, że Gusinda właśnie tu przed sekundą dotarł. Oglądam się, łącznika szczęśliwie nie widać.

      Niebo za nami jasne od wstającego słońca.

      Niebo przed nami jasne od białych gwiazd szrapneli i czarne, granatowe niebo nad nami.

      Zlituj się nad nami, Boże, którego nie ma. Zaraz ruszymy, zlituj się nad nami, Panie, zlituj się nade mną, Agnes, moja pani, światło mojego życia.

      I nagle z przodu, z prawej strony, ciągle jeszcze w mroku tryskają płomienie, długie, kapiące jęzory ognia, jeden po drugim, i lewis już nie szczeka, za nimi odzywają się kaemy, głuche tąpnięcia granatów, więc los, los, los, Männer! Nie ma już w świecie innego piękna i być nie może, nie ma piękna poza bojem i długimi jęzorami płomieni, kiedy pieszczą skórę przez spaloną wełnę mundurów.

      Los, los, krzyczę, teraz już krzyczę, i biegniemy, granaty w rękach, przed nami nagle odzywa się sapiący vickers i słyszę miękkie plaśnięcia pocisków w ciała moich chłopców, jakby ktoś ciskał mokrymi grudami ziemi, kryć się, kryć!!! I znowu w ziemię, kopiemy, kopiemy, za daleko na granat, Heinz dostoooł! – krzyczy po polsku Kubitza, wkopujemy się, Kubitza już strzela z maszynowego null-acht-fünfzehn. Kiesel leży przy mnie, patrzy na mnie pytająco, wiem, że muszę podjąć decyzję, daję sobie jeszcze dziesięć sekund, i wtedy kolejny jęzor ognia wytryska ze szprycy Totenkopfów ze strasznym, ogłuszającym szumem i spada strugą na angielski okop, vickers milknie, z okopu wyskakują płonące sylwetki Anglików. Jeden biegnie w naszą stronę, żywa pochodnia, biegnie, ręce ma uniesione i z rąk tych unoszą się płomienie, upodobniając go do ognistego orła, biegnie i słychać wycie.

      Gusinda ściąga z pleców karabin, bez rozkazu, przeładowuje, przyciska do ramienia. Nie chce, żeby Anglik cierpiał. Gusinda strzela najlepiej z całej kompanii, więc skróci mu te męczarnie, nawet za cenę niesubordynacji. Wtedy jednak Kiesel delikatnym, pieszczotliwym gestem kładzie mu dłoń na zamku karabinka, nie pozwala.

      Zostaw. Niech się Anglik pali, mówi mój dobry, słodki Kiesel, i mały berlińczyk Gusinda nie strzela. Anglik biegnie, po czym pada i płonie jeszcze przez chwilę, już spokojny.

      Los, los, looooos!

      Zrywamy się, biegniemy, pierwszy okop, Granaten! Szarpiemy sznurki w rękojeściach, rzucamy w tysiąc razy ćwiczonym rytmie, najpierw cztery, potem cztery i znów cztery, seria tąpnięć, teraz Kiesel z kugelspritzem na czele, pierwszy, krótkie serie, los, los, los, noże, strzelam trzy razy z pistoletu w plecy uciekającego Anglika, za czwartym razem trafiam, pada na twarz, przebiegam po nim, wdeptuję go w błoto, los, los, los, Männer, granaty, tąpnięcia, krótkie serie, oddech, serce dudni, pulsują skronie, gdzie Kiesel? Pokazuje, że na lewo, dobrze, los, los, los, ale wybiega na mnie Anglik z bagnetem na karabinie. Strzelam raz, drugi, trzeci, chybiam za każdym razem, uchylam się w ostatnim momencie, nieopodal głuche tąpnięcia granatów, pojedyncze strzały, zwalamy się razem na dno okopu, przyciska mi karabin do szyi, chce dusić, zapomniał, że mam pistolet, wyszarpuję rękę z nullachtą spod siebie, przystawiam mu do żeber, strzelam, chcę strzelić jeszcze raz, ale pistolet drugi raz już nie strzela. Zrzucam drgającego Anglika z siebie, kolanko pistoletu sterczy, nullachta pusta, nie ma czasu zmienić magazynka, rzucam ją i podnoszę karabin Anglika, podnoszę i uderzam, bagnet wchodzi w ciało, drze o żebra, i tam go zostawiam, sterczy wbity w ciało jak w ziemię. Podnoszę zabłocony, pusty pistolet, ocieram z grubsza z błota, przedmuchuję lufę, zmieniam magazynek, nullachta się nie zatnie, nie ma obaw, wyciągam kolejny granat, gdzie manszaft, jest, dobrze, gdzie Kiesel?

      Dnieje.

      Kiesel?

Скачать книгу