Pokora. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pokora - Szczepan Twardoch страница 8
Jesteśmy też, byliśmy, rozciągniętym na wiele lat męczeństwem mojej matki, męczeństwem, które mój ojciec dostrzegał, tak jak widział straszne życie ciągnącego pod ziemią wagoniki z urobkiem konia, i do którego miał stosunek podobny jak do końskiego – współczuł jej, ale uważał to męczeństwo za część naturalnego porządku, a z tym dyskutować nie sposób, tak jak nie sposób dyskutować ze śmiercią.
To nie ojciec oczywiście posłał mnie do gimnazjum. Na ten ekscentryczny pomysł wpadł pilchowicki farŏrz, ksiądz Scholtis, postawny, przystojny mężczyzna, wtedy po czterdziestce, spokojny, silny i pewny siebie, posługujący się niemieckim tak samo sprawnie jak literackim polskim i naszą mową.
Znał mnie, bo za sprawą mojej mamy jako jedyny z całego mojego rodzeństwa dostąpiłem zaszczytu służenia do mszy, właśnie w Pilchowitz, gdzie – zamiast w Deutsch Zernitz, do którego przynależeliśmy parafialnie – mama zaczęła chodzić na msze jeszcze przed tym, jak mnie urodziła. Mówiłem już o tym.
Bardzo szybko uczyłem się wszystkiego, kiedy przejść ze strony lekcji na stronę ewangelii z ampułkami, kiedy klękać przy przechodzeniu na dwa kolana i skłonić głowę, kiedy zaś na jedno, jak polać palce księdza wodą po ofertorium, jeśli usługuje jeden ministrant, a jak kiedy posługujących ministrantów jest dwóch. Od razu wiedziałem, że na „Sanctus” trzeba zadzwonić trzykrotnie, i nigdy nie dzwoniłem za głośno ani za długo, bardzo poważnie potraktowawszy księżowskie pouczenie, że nie dla swojej przyjemności dzwonię, tylko na chwałę Pana. Wiedziałem, jak bić się w piersi na „Nobis quoque peccatoribus” i żeby nie odpowiadać „Miserere nobis”, bo – jak ksiądz powiedział – jest to zbyteczne. Nauczyłem się czytać i pisać, zanim poszedłem do szkoły, z mamulki pomocą, z modlitewnika i ojcowskich gazet, z łatwością przyswoiłem sobie wszystkie łacińskie odpowiedzi. Wiedziałem, kiedy powiedzieć „Suscipiat Dominus sacrificium de manibus…”, a kiedy „Gratias agamus Domino Deo nostro”, wiedziałem, że w Pater noster mówimy „sed libera nos a malo” i tak dalej. Ksiądz Scholtis nie wydawał się zaskoczony, czasem po mszy w zakrystii przy rozbieraniu z szat liturgicznych tłumaczył mi łacińskie słowa, co znaczą po polsku, i nawet gramatyczne zawiłości, z czego potem trochę mnie odpytywał, a ja wszystko zapamiętywałem od razu, za pierwszym razem, ku rosnącemu z każdym tygodniem zdziwieniu farŏrza. Kazał mi się też uczyć niemieckiego, co mi jednak za bardzo nie wychodziło, bo nie miałem z kim po niemiecku rozmawiać. Mój ojciec Anton niemiecki znał bardzo dobrze, jak sądzę jeszcze z wojska, ale z ojcem przecież nie rozmawiałem; z matką też wiele nie mówił, a jeśli, to po wasserpolsku.
Pamiętam szczególnie wyraźnie, wyraźniej niż całą resztę dzieciństwa, jedną rozmowę z księdzem, kiedy już przebrany zmierzał z zakrystii na farę, ja zaś miałem mu przez chwilę towarzyszyć, by mógł odpytać mnie z łacińskich sentencji, których polecił mi się tydzień wcześniej nauczyć, co też jak zwykle uczyniłem, bo nauka zawsze przychodziła mi z łatwością. Kiedy więc zdałem ten mały egzamin, ksiądz Scholtis powiedział, że mogę go teraz zapytać, o co chcę. Zapytałem więc, czy Bóg Ojciec jest jak mój tatulek, taki surowy. Albo jak kajzer dla Chińczyków, co ich kazał wszystkich pozabijać, bo ci naszego posła zastrzelili, tatulek czytali o tym w gazecie i opowiadali mamulce, słyszałem.
Farŏrz uśmiechnął się i powiedział po niemiecku, że pytanie to opiera się na tylu niewypowiedzianych założeniach, które uznaję za oczywiste, a które bynajmniej dlań oczywiste nie są, że nie jest w stanie mi na nie odpowiedzieć, co jakimś cudem zrozumiałem. Zapytałem więc, jakie to są założenia, czym księdza zaskoczyłem. Zamilkł na chwilę, a potem, już na schodach prowadzących na farę odparł w końcu bardzo cicho, że najpierw należałoby się zastanowić nad tym, czy Bóg Ojciec istnieje, czy raczej to strach przed wszystkimi ojcami i kajzerami tego świata każe nam wierzyć w kogoś większego od nich, kogo oni muszą albo przynajmniej powinni się bać tak, jak my boimy się ich. Nie zrozumiałem tego zdania jako negacji boskiego istnienia, raczej jako kolejne językowe wyzwanie, ale z tym ksiądz zostawił mnie już samego.
W końcu w 1901 roku, kiedy byłem w czwartej klasie szkoły ludowej, farŏrz Scholtis zapowiedzieli, że przyjdą z wizytą. Ojciec oczywiście był z tego powodu bardzo niezadowolony, nie znosił ani gości, ani księży, ale farŏrz to farŏrz, autorytet ojciec na swój perwersyjny, gniewny sposób szanował równie niechętnie co bezwzględnie, więc oczywiście ksiądz Scholtis przyszedł i zasiadł u nas w domu przy stole. Fater wyciepli wszystkie dziecka na plac, coby farŏrza niy szterowały, to znaczy po polsku, że ojciec wszystkie dzieci wyrzucił na podwórze, żeby księdzu nie przeszkadzały, ale kiedy ja biegłem za braćmi, ksiądz tonem nieznoszącym sprzeciwu powiedział, że Alois niech zostanie i słucha. Skoro ksiądz tak mówi, to tak ma być, ojciec zgodził się skinieniem głowy. Zostałem w izbie, siadłem sobie na ryczce[9], wyciągnąłem z kieszeni pomalowanego w barwy głubczyckiego pułku ołowianego huzara, którego kiedyś dostałem na gyburstak od mamy, i udawałem, że moje kolana to wielka zielona łąka, po której ten równie zielony huzar może sobie pięknie galopować, udawałem, że jedzie, językiem kląskałem cicho w rytmie galopu, ta-ta, ta-ta, ta-ta, trawa i grudy ziemi pryskały spod kopyt rumaka i prawie jakbym sam na tym koniu jechał galopem, świat wydawał mi się piękny i prosty, skoro można jechać konno po łące, ku słońcu, ku słońcu, ta-ta, ta-ta, ta-ta.
Ojciec usiadł z księdzem przy stole, gdzie postowiōł halbã gorzoły, pół litra wódki, rozlał do zielonych szklanek, mama przyniosła parę krajiczkōw, po polsku mówi się kromek, parę kromek chleba, tuste, czyli smalec, i trochã wusztu, trochę kiełbasy.
Mama też usiadła przy stole, ojciec patrzył na to krzywo, ale mama nic sobie z jego krzywych spojrzeń nie robiła, w końcu chodziło o jej syna, wydaje mi się, że dobrze to wtedy rozumiałem, dlatego została, chociaż gdy do ojca przychodzili kamraci, nie ksiądz, to przy stole usiąść by się ani nie ośmieliła, ani nie chciała.
Ksiądz Scholtis wypili szklonkã gorzołki, czyli szklankę wódki, i zaczęli mówić po polsku, ale tak normalnie, jak się u nŏs dōma gŏdało, mówiło, to znaczy po wasserpolsku, nie tak, jak piszą w „Katoliku”. Suchejcie, Pokora, tyn wasz bajtel to musi iś do szkōł, gŏdŏł farŏrz. Do Gliwic, do gimnazjum. Wyuczyć się. Co ksiądz za głupoty opowiada, odpowiedział ojciec po niemiecku, chcąc przysporzyć sobie powagi. Ksiądz Scholtis również przeszedł więc na niemiecki, słuchajcie, Pokora, chłopiec jest niezwykle inteligentny, świetnie czyta i pisze, zaczyna rozumieć łacinę, po niemiecku jeszcze dobrze nie mówi, ale to się podciągnie, bo jest bardzo pojętny, może się wyuczyć za księdza, albo za nauczyciela, za sztajgra[10], albo nawet inżynierem zostać.
Tatulek się zaśmiał sztucznie. Jeszcze tak nie było, mówił dalej po niemiecku, żeby ktoś z naszych chociażby sztajgrem został. To jest dla miastowych, dla Niemców. A co dopiero mój, biedaka, syn. Nam, biedakom, nie takie życie jest pisane, tylko znój, pylica na wczesną starość albo kula na jakiejś pańskiej wojnie.
Głupio mówicie, Pokora, odparł ksiądz, bo ja co, jakiś inny? Ja z takiej samej biedy jak i wy, Pokora, pochodzę, ojciec mój nawet biedniejszy był niż wy, ani morgi pola nie miał, samą chałupę z obejściem we wsi pod Prudnikiem, a jednak dało się mnie na księdza wyuczyć, wyszedłem na ludzi. A u was jednak morga jest.
Ja, morga je, yno co to za ziymia, piŏsek a kamiynie, ani trzidziści cetnŏrōw kartŏfli