Pokora. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pokora - Szczepan Twardoch страница 10
A czym się ojciec zajmuje? – zapytał ksiądz Peter.
Pracuje na grubie[13] i gospodaruje na mordze pola, odpowiedział ksiądz Scholtis, a ksiądz Peter pokiwał na to głową i nawet dziesięcioletni ja zrozumiałem, że to poniekąd skandaliczne, że syn kogoś, kto pracuje na grubie i gospodaruje na mordze pola, miałby pójść do gimnazjum. To dobra, uczciwa rodzina, dodał ksiądz Scholtis, głosem nieco już strapionym.
A zaprzęg mają własny? – wypytywał ksiądz Peter. Ksiądz Scholtis zgodnie z prawdą zaprzeczył. Ale przecież to nic, nie w tym rzecz. No tak, ale ten jego niemiecki naprawdę się nie nadaje nawet do sexty, zafrasował się gliwicki katecheta.
Wezmę go na rok do siebie, powiedział ksiądz pilchowicki. Będzie mieszkał u mnie. Będzie służył do mszy, a u mnie na farze nie rozmawia się po polsku, moja gospodyni jest z Ohlau, polskiego nie zna wcale, a po niemiecku mówi bardzo ładnie, bez akcentu, nur Hochdeutsch. Chłopiec się nauczy, a ja też zajmę się jego manierami i obyciem, żeby nie odstawał za bardzo od swoich przyszłych kolegów.
Wszystko rozumiałem wtedy jakoś podskórnie i bardzo się bałem, ale wiedziałem też, że nie wolno mi okazać strachu. Wiedziałem to od mojego tatulka, od mamulki, od starszych braci. Nikt tego nie wypowiadał na głos, ale wszyscy tak żyli. Nie wolno okazywać strachu ani smutku, ani radości, bo uzewnętrznione emocje są oznaką słabości, a słabość się karze. Z dobrego serca się tę słabość karze, bo taki jest świat, zły i bezwzględny dla słabych. Dlatego rolą rodziców jest słabości oduczyć, aby słabe dziecię stało się mocnym człowiekiem.
Nie wiedziałem wtedy jeszcze, Agnes, że kiedyś to ty staniesz się panią moich radości, strachów i mojego smutku, i okażesz się źródłem mojej mocy, i nauczysz mnie rozumieć własne serce.
Wtedy, latem 1901 roku, byłem tylko przerażonym dziesięcioletnim chłopcem, czującym, że ziemia umyka mu spod nóg, jakby miał nagle zostać wyrwany z korzeniami ze świata, który rozumie i zna. Ze świata rozpiętego pomiędzy domem, polem, kurnikiem i chlewikiem w hinterhausie, między szkołą ludową, żernickim i pilchowickim kościołem, braćmi i siostrą, graniem w klipę i łapaniem koło nieborowickiego młyna żab, które potem nadmuchiwaliśmy przez słomkę i puszczaliśmy na staw.
Przypomniałem sobie potem, po latach, Agnes, o tych szarozielonych żabach, nadmuchanych przez słomkę wsadzoną im w dupę, kiedy zobaczyłem napuchnięte, gnijące ciała naszych kamratów, pierdzące i rozsadzające szarozielone bluzy feldgrau.
Ale wtedy, w gabinecie księdza Petera, miałem tylko dziesięć lat.
Na pożegnanie ksiądz Peter zapytał księdza Scholtisa, czy chłopiec widział stojący na Neumarkt pomnik poległych na wojnie 1870 roku. Widziałeś? Nie widziałem. To może pójdziecie zobaczyć, godzi się, żeby syn weterana tej świetnej wojny zobaczył pomnik. To na pewno wpłynie pozytywnie na jego uczucia patriotyczne. Musimy pielęgnować pamięć wspaniałego zwycięstwa pod Sedanem, to należy do naszego patriotycznego obowiązku wobec ojczyzny i cesarza.
Więc poszliśmy, a w zasadzie pojechaliśmy dorożką, bo farŏrz Scholtis nigdy nie był zwolennikiem długich spacerów, pojechaliśmy Klosterstraße, minęliśmy miejski teatr, kino i ogródki piwne, potem wzdłuż dawnych murów miejskich ulicą Niederwall, z której skręciliśmy w Wilhelmstraße, w 1901 roku jeszcze nie tak gęsto zabudowaną jak w 1906, kiedy widziałem cię po raz pierwszy, a tym bardziej nie tak, jak w 1918, cała lewa pierzeja przed Kłodnicą stała jeszcze pusta, porosła łąką, potem, pamiętam teraz dokładnie, minęliśmy małą Dziką Kłodnicę, zwaną też Wiedenką albo Wiener Bach, nad której brzegiem stały stoliki kawiarni i restauracji Kaiserkrone, po drugiej zaś stronie ulicy wznosiła się kamienica, w której już wtedy znajdowało się twoje mieszkanie, i cóż, zapewne siedziałaś tam w swoim pokoju albo bawialni, czternastoletnia, już nie bawiłaś się chyba lalkami, może czytałaś…? Tego nie mogę wiedzieć. Kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, właśnie zasypywali Dziką Kłodnicę, a kiedy gorzołką i piwem zapijałem gotowany wuszt przy stoliku w Kaiserkrone, pół roku temu, gdy widziałem cię po raz ostatni, to nie było już śladu po rzeczce, stoliki Kaiserkrone stały pod markizami na szerokiej alei. Ale kiedy w 1901 jechałem dorożką z księdzem Scholtisem, minęliśmy najpierw Kłodnicę, potem Wiedenkę, a później przejechaliśmy nad Kanałem Kłodnickim, po prawej stronie mając port rzeczny, gdzie widziałem barki i parowe holowniki, co bardzo mi się wtedy podobało.
Potem skręciliśmy w prawo i dojechaliśmy na Neumarkt, którego nikt nie nazywał oficjalną nazwą Germaniaplatz, otoczony domami, zakładami, restauracją i knajpą, na którego środku znajdował się skwer, na skwerze zaś, otoczona kutym płotkiem, na piedestale stała postać kobieca w udrapowanej szacie, z mieczem w jednej i wieńcem w drugiej dłoni.
No i co, patrz sie tu, na to, a powiydz mi, zapytał po naszemu Scholtis, czy od patrzenia na tã babã w prześciyradle rośnie ci Vaterlandsliebe[14]? Dziś wiem, że pytał z przekąsem, wtedy nie wiedziałem, więc nic nie odparłem, a ksiądz kazał dorożkarzowi jechać na dworzec klajbanki, którą wróciliśmy do domu.
Po drodze, w dorożce i w wagonie klajbanki myślałem o tym, że boję się zamieszkać u księdza Scholtisa na farze w Pilchowicach, bo niy bydzie tam mamulki ani bracikōw moich, ani siostry, ale jeszcze bardziej boję się iść do gimnazjum, bo tam chodzą zupełnie inni chłopcy, pańscy chłopcy, którzy nie mają nic wspólnego ze światem mojego ojca, moich bracikōw, więc trochę cieszyłem się, że ten straszniejszy wyrok został mi odroczony, że jeszcze rok będę bezpieczny, chociaż już nie u siebie.
Potem więc odbyła się jeszcze jedna rozmowa u mnie w domu. Mamulka płakali. Ojciec nie.
Dwa dni później mamulka zagrzali wodę na piecu, nalali do wielkiej miski i postawili mnie gołego w tej misce i wyszorowali całego mydłem, mimo moich niemrawych protestów. Wszędzie, pod pachami, paznokcie, tyłek, włosy, nawet bardziej niż w każdą sobotę. Potem mamulka spakowali mi kartonową walizeczkę, w niej moje niedzielne ubranie, dwie koszule i dwie pary kalesonów, krótkie spodenki i zimowe paletko, i trzy pary pończoch, czyli wszystkie ubrania, jakie posiadałem. Sam odziałem się w moje ubranie na bestydziyń[15], założyłem czapkę, mama mocno chwyciła mnie za rękę, w drugą wziąłem kartonową walizeczkę i wyszliśmy na plac.
Ojca nie było, bo robił na grubie. Nie było też Francka i Hōnsika, bo również tam pracowali, było natomiast lato. Reszta mojego rodzeństwa, to jest trzynastoletni Erich, jedenastoletni Konrad, malcy Wiluś i Karlik i malutka, dwuletnia Ana, wszyscy dokazywali na placu – Erich jako jedyny w butach, pozostała czwórka umorusana i bosa. Pamiętam to dokładnie, schwytali kurę sąsiadów i próbowali posadzić na nią małą Anę, mama bardzo ich za to skrzyczała, najbardziej Ericha, bo był wśród obecnych najstarszy i miał się rodzeństwem opiekować. Konrad musiał kurę odnieść, ale wyrwała mu się i wybiegła na drogę, gdacząc i trzepocząc skrzydłami.
Pamiętam, jak mama załamywała ręce, że co to będzie, gdy Pikulikowŏ sie dowiedzōm, ale potem nagle spoważniała, ustawiła moich braci i siostrę w rządku i wygłosiła coś w rodzaju przemowy, i tylko raz słyszałem ją wtedy przemawiającą, raz w całym jej życiu.
Pożegnajcie się teraz z Lojzikiem, dzieci, bo Lojzik już nie będzie z nami mieszkał, mówiła mama.
Erich i Konrad, starsi ode mnie, zacisnęli usta i opuścili głowy, wpatrując się w ziemię. Wiluś i Karlik rozpłakali się natychmiast, dość już duzi, by rozumieć, że tracą braciszka, nie dość duzi jednak, by wiedzieć, że płakać