Pokora. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pokora - Szczepan Twardoch страница 11
Pōdź, Lojziczku, idymy, powiedziała. Chodź, idziemy.
Rozpłakałem się na całego.
Nie becz! – wrzasnął Erich, odwracając się do mnie nagle, nie becz! – krzyczał, bo ty będziesz miał lepsze życie, bo jesteś mądrzejszy, lepszy niż my.
Co my sōm, nic, za co nŏs pańskie dziecka maōm, abo miastowe, co my sōm, nic.
Wtedy nie rozumiałem w pełni tego, co miał na myśli mój starszy brat. Do dziś dziwię się, że on zrozumiał to tak szybko, mając zaledwie trzynaście lat.
Nie czułem się wtedy lepszy od moich braci i sióstr. Hōnsik i Francek imponowali mi, Erich i Konrad byli mi najlepszymi kamratami w zabawach, Erich do tego zawsze bronił mnie w ludowej szkole. Byłem jednym z nich, byłem taki jak oni, a że lepiej mówiłem po niemiecku, lepiej rachowałem, to cóż, Erich lepiej się bił ode mnie, Konrad szybciej biegał i potrafił rzucać nożem jak cyrkowiec, póki ojciec nie zobaczył, że rzucamy nożem w ogrodzie, i noża nam nie zabrał, wlepiając za to każdemu po dwadzieścia razów w tyłek.
Byłem ich krwią, ich ciałem, ich życiem.
Pōdź, Lojziczku, idymy, mówi mamulka i idziemy, tą drogą co zawsze do kościoła, przez dwa mostki nad Bierawką, potem przez las i polami do Pilchowic, obok klasztoru, obok kościoła i na farę, trzy kwadranse i jesteśmy. Mama wspina się po pięciu schodkach, puka, otwiera gospodyni, patrzy na nas bardzo podejrzliwie, nie wita się z nami, bo nie jesteśmy godni jej powitań, po niemiecku woła proboszcza.
Farŏrz w papciach schodzą, witają się z mamą, potem zwracają się do mnie.
Teraz będziesz mieszkał z nami, mówi po niemiecku, i tak się właśnie stało. Zamieszkałem z nimi.
Nigdy więcej już nie mieszkałem w rodzinnym domu. Nigdy więcej nie miałem już rodziny. Wtedy, wychodząc z naszego nieborowickiego domu z czerwonej cegły, jedynego domu, jaki miałem w życiu, z kartonową walizeczką w ręku, wtedy właśnie stałem się koczownikiem, którym pozostałem aż do dziś, aż do chwili, kiedy uderzenie w mój Stahlhelm pozbawiło mnie przytomności. Mieszkałem na farze, w konwikcie, na stancji w domu twojego ojca, Agnes, mieszkałem na studenckich stancjach w Breslau, w koszarach, gnieździłem się w jamach wygrzebanych w podciekających wodą okopach, w których w 1917 zgniła mi lewa stopa, cudem uratował ją przed amputacją dobry doktor w szpitalu polowym, i potem znowu w koszarach, nawet w hotelach, ale nigdy nie miałem już domu, nigdy nie spałem w miejscu, którego nie mógłbym opuścić w kwadrans bez żalu, nie pozostawiwszy za sobą niczego.
Jestem koczownikiem, nie mam domu, mam tylko obozowiska.
Widzę, że mamulka pociągają nosem.
Idź, Lojziczku, i słuchej sie we wszystkim farŏrza, mówi mamulka. Widzymy sie niedługo, przidã zaś, dodaje, odwraca się i idzie przed siebie, nie mówiąc już nic więcej.
Zbiera mi się na płacz.
Tu już nie jesteś Lojzik, tu nie ma żadnych Lojzików, Francków, Hōnsiczków ani Wilusiów, tu jesteś tylko Alois, Alois Pokora, mówi ksiądz po niemiecku, a ja, słysząc to, wybucham płaczem. Nie ma Lojzika, jest Alois. Lojzik umarł, a razem z nim umarły jego więzy krwi, nie mam już bracikōw ani siostry, nie mam mamulki ani tatulka, jestem Alois Pokora i jestem sam.
Ksiądz bierze mnie za rękę, wprowadza na farę, gospodyni księdza patrzy na mnie nieprzyjemnie.
Wtedy wiedziałem właśnie tyle, że nieprzyjemnie, dziś wiem, że patrzyła na mnie tak, jak patrzy się na chłopskie dziecko, dziecko brudne i nieokrzesane, chociaż mamulka wymyli mnie przecież do czysta, to jednak gospodyni księdza, Frau Greta, widziała we mnie inny rodzaj brudu. Brzydziło ją moje ubogie ubranie, chociaż sama była biedna. Brzydziło ją nie dlatego, że sądziła, iż sama zasługuje na więcej, na lepsze towarzystwo, teraz to rozumiem – moje ubogie ubranie brzydziło ją niejako w imieniu księdza Scholtisa.
Uważała mnie za niegodnego jego uwagi, jak każdy prawdziwy sługa, który przyjął godność swego pana za punkt własnego honoru. Ona sama nie czuła się lepsza od nikogo, miała się jednakże za strażniczkę społecznego statusu swojego chlebodawcy, jeśli nie jego człowieczeństwa w ogóle.
Frau Greta nie była dla mnie dobra, jednak równocześnie autorytet księdza nie pozwalał jej być dla mnie niedobrą, co mi wystarczało.
Był to może najszczęśliwszy okres w moim życiu.
Był to dobry rok, mimo zakazu mówienia po naszemu na farze. Jeśli czegoś chciałem, pragnienie to musiałem wyrazić po niemiecku, przez co rzeczywiście mówiłem w tym języku coraz lepiej. Ksiądz Scholtis bardzo zaangażował się w moją edukację. Nie chodziłem już do szkoły ludowej, ani mojej starej w Nieborowicach, ani do pilchowickiej, ksiądz to z rechtorami[16] załatwił, teraz każdego dnia przez cztery godziny uczyłem się z księdzem matematyki, przyrody, niemieckiego, podstaw łaciny, czytałem poezję i wkuwałem wiersze na pamięć, ksiądz wysłał mnie również na lekcje pianina, których nie lubiłem, do których mimo to przykładałem się, jak tylko mogłem.
Wikt u księdza był lepszy niż w domu. Frau Greta gotowała tłusto i smacznie, porcje były obfite i nie zasiadało do stołu, jak w moim domu rodzinnym, trzech dołowych górników, którzy z oczywistych powodów musieli zjeść pierwsi, bo głodni nie podołaliby ciężkiej fizycznej pracy.
Na farze nie miałem właściwie żadnych obowiązków, do czego początkowo nie mogłem przywyknąć. W domu zawsze była dla mnie jakaś robota. Bezczynność już wtedy wydawała mi się czymś pańskim, nieprzynależnym dzieciom z domów takich jak mój. Do moich obowiązków, kiedy jeszcze mieszkałem u rodziców, należało na przykład odprowadzanie ojca i starszych braci, jeśli nie do samych bram kopalni, to przynajmniej do Knurowa, gdzie już zbierała się większa grupa górników i gdzie mnie, Ericha i Konrada ojciec odprawiał, przyłączając się do rębaczy, bo oczywiście grupy dzieliły się wedle statusu w górniczej hierarchii, żaden śleper nie ważyłby uznawać się za równego bergmonōm, „panom górnikom”, więc szli każdy wśród swoich, hajery najpierw, między nimi mój ojciec, potem ślepry. My wracaliśmy w pośpiechu, żeby coś zjeść, później do szkoły, potem po szkole przygotowywanie wody na kąpiel dla ojca, a jeśli nie zdążyliśmy zagrzać i woda była za zimna, to czekało nas lanie. Trzeba było też zadbać o lampy ojca i starszych braci: oczyścić, wypolerować lustro, sprawdzić knot, nalać olej, bo nie było wtedy jeszcze karbidek, które pojawiły się w kopalniach, kiedy chodziłem już do gimnazjum. Najczęściej zajmowałem się właśnie lampami, a Erich i Karl czyścili i nacierali rybim tłuszczem wysokie buty naszych górników. Należało też pamiętać o kurach, nakarmić resztkami świnię, pomóc matce i ojcu obrobić morgę pola, na którym mieliśmy kapustę, cebulę i kartofle.
Na farze zaś nie musiałem robić nic, poza nauką i sprzątaniem swojego pokoiku. U księdza były książki. W świetle mojej naftowej lampy czytałem więc Karola Maya w wydaniach książkowych i w archiwalnych numerach pisma „Der Gute Kamerad”, które ksiądz dla mnie prenumerował. Cały wolny czas spędzałem na lekturze. Kiedy już odrobiłem zadane mi lekcje, wolno mi było wychodzić, często więc brałem ze sobą powieść, wychodziłem z fary i szedłem drogą na Wielepole, przysiółek nieopodal, mijałem jego biedne