Pokora. Szczepan Twardoch

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pokora - Szczepan Twardoch страница 15

Pokora - Szczepan Twardoch

Скачать книгу

naukę przejmowali rodzinni guwernerzy, albo kiedy chorował, a zdrowia był wątłego. Wtedy Chłopaczysko spuszczał mi czasem lanie, jednak już raczej bez publiczności, gdyż Smilo cieszył się wśród chłopców poważaniem większym niż ten nazbyt wyrośnięty syn aptekarza Piontka.

      Kiedy opowiedziałem o swoim nowym przyjacielu księdzu Scholtisowi, ten odparł tylko: timeo Danaos. Kiedy zapytałem, co to znaczy, ksiądz odrzekł, bym sam się tego dowiedział, co też uczyniłem, z pomocą zbioru sentencji łacińskich, ale dlaczego miałbym się obawiać Smila von Kattwitza, nie rozumiałem wtedy, farŏrz zaś nie zechcieli mi tego wytłumaczyć.

      Czyż dary, które otrzymałem od Smila, nie warte były spalonej Troi? Wyobrażałem sobie często Trojan w momencie, gdy już udaje im się przejrzeć podstęp Achajów, widzą, że z konia trojańskiego wyskakują wojownicy, otwierają bramy i że Troja już płonie, a jednak koń, ten drewniany koń jest tak piękny, że wart utraconego miasta i życia.

      Timeo Danaos.

      W kwietniu 1903 roku, kiedy byłem już w quincie, ksiądz Scholtis oświadczył, że nadszedł czas, bym przeprowadził się do konwiktu, blisko gimnazjum, dzięki czemu zyskam więcej czasu na naukę i nie trzeba będzie płacić za bilet na klajbankę. Otwarcie za kilka dni, a zamieszkać tam będę mógł wkrótce potem. Roczne utrzymanie w konwikcie kosztuje czterysta marek, ale dla uczniów z biednych rodzin, jak moja, są znaczne zniżki, a ksiądz rozmawiał już z prefektem Münzbergiem i przekonał go, bym ja mógł w konwikcie zamieszkać za darmo.

      Nie od razu zrozumiałem, jak bardzo zmieni się wówczas moje życie. Nowy budynek otwarto z wielką pompą, była orkiestra wojskowa, uroczyste zawieszenie portretów naszego ukochanego cesarza, a uczniowie z tertii i secundy naszego gimnazjum wystawili żywe obrazy ze sztuki Die Heldin von Transvaal, co uznałem za niezwykle ciekawe, więc przyglądałem się tym dziwom z pewną zazdrością.

      Konwikt stał na rogu Coselerstraße i Katzlerstraße, zbudowany z czerwonej cegły miał trzy kondygnacje, wielką jadalnię, dużą kaplicę z organami, wspólną sypialnię dla chłopców młodszych i mniejsze sypialnie dla chłopców starszych, a na parterze mieszkania dla zakonnic, które gotowały, prały i sprzątały. Wszystko było oświetlone elektrycznie, w przeciwieństwie do mojego rodzinnego domu czy pilchowickiej plebanii, gdzie elektryczność pojawiła się o wiele później, kiedy ja mieszkałem już w Breslau. W piwnicy mieściła się kuchnia, z której mechaniczną windą posiłki wjeżdżały do jadalni na parterze, obok kuchni urządzono pralnię, magazyny i kotłownię, gdzie pracował mówiący tylko łamaną niemczyzną palacz o nazwisku Bienek i gdzie wydarzyło się to wszystko, co spowodowało, że zamieszkałem na stancji w domu twoich rodziców, Agnes.

      Kiedy zwiedzałem nowy konwikt naszego gimnazjum w dniu jego uroczystego otwarcia, wydał mi się piękny jak kościół, i tak dostojny ze swym zwieńczonym gotyckim portalem wejściem, na biało wymalowanymi, nieco szpitalnymi korytarzami i salami o wysokich oknach i sklepieniach. Gdy jednak tydzień później położyłem swoją tekturową walizeczkę na przysługującym mi łóżku, a odprowadzający mnie farŏrz i mamulka, pożegnawszy się ze mną serdecznie, wyszli z konwiktu, poczułem nagle rosnące przerażenie.

      Wcześniej nie bałem się zbytnio, nie licząc perspektywy spotkania z Chłopaczyskiem. Nie bałem się, kiedy klajbanką jechałem z Pilchowitz z mamą i księdzem ani kiedy szliśmy z klajbanki do konwiktu. W Gleiwitz zaczynała się wiosna i pilnie wyglądałem, pamiętam, czy gdzieś widać już pierwsze zielone liście. Byłem spokojny i zadowolony nawet wtedy, kiedy weszliśmy do konwiktu i kiedy ksiądz uzgadniał z siostrą Consolatą, ładną i uśmiechniętą, dziś zdaje mi się, że około pięćdziesięcioletnią wtedy zakonnicą, które łóżko jest moje. Poczułem strach dopiero w chwili, gdy mama zamknęła za sobą drzwi. Usłyszałem ich kroki na korytarzu i zrozumiałem, że ona i farŏrz odchodzą, a ja zostaję tu sam.

      Przerażenie rosło, rosło i wypełniło mnie szczelnie, jak ciecz dopasowując się kształtem do mojego wnętrza, wypełniło mnie i zostało ze mną na zawsze.

      Przez pierwsze kwadranse myślałem, że jeśli natychmiast nie przestanę się bać, to oszaleję. Nie oszalałem jednak, ale bać nie przestałem się już nigdy. Trwało to przez całe dwa lata, które spędziłem w konwikcie, a później mój strach, Agnes, wyciekał ze mnie bardzo powoli i nigdy nie wyciekł do końca, przelewa się gdzieś we mnie teraz, choć przecież jestem wreszcie bezpieczny, teraz już nic nie może mi zagrozić.

      U księdza Scholtisa było mi lepiej niż w rodzinnym domu, fara i otaczający ją ogród dawały mi wytchnienie od prześladowań, jakie spotykały mnie w gimnazjum, miałem wikt, opierunek i żadnych obowiązków, farŏrz chętnie ze mną mówili o książkach i o świecie, bez znużenia odpowiadali na moje pytania, rozmawialiśmy o starożytnych Grekach i Rzymianach, o odkrywcach penetrujących dzikie ostępy Afryki i Ameryki Południowej, o maszynach parowych i o tym, jak działa automobil, gdy przez Pilchowice przejechał takim jakiś młody kawaler w skórzanej czapce i goglach i z „von” przed nazwiskiem.

      Pamiętam więc, jak siedziałem na przykrytej szarym pledem białej pościeli mojego nowego łóżka i bałem się.

      Potem zaś dobiegł zza moich pleców gruby głos Chłopaczyska.

      Nie usłyszałem jego kroków, musiał specjalnie wejść niepostrzeżenie i bezgłośnie, by następnie zapytać: A kogo my tu mamy, ho, ho?

      Nie śmiałem się odwrócić. Moje przerażenie nabrało nowej barwy i nowego wymiaru, rozkwitło, rozrosło się, zagotowało. Poczułem nagły ruch w trzewiach. Nie spodziewałem się go tutaj, w końcu konwikt miał służyć przede wszystkim gimnazjalistom spoza Gleiwitz, Chłopaczysko zaś, syn gliwickiego aptekarza, mieszkał w samym centrum, na rogu Kirchstraße i Wilhelmsplatz, naprzeciwko synagogi. Widocznie jednak rodzice woleli nie trzymać go w domu. Rozumiałem ich bardzo dobrze, też wolałbym nie. Zrozumiałem też, bo praktyka wyczuliła mnie na to, w których sytuacjach zostaję zbity, a w których nie, że do konwiktu nie sięgała opieka, jaką na terenie nieodległego gimnazjum roztaczał nade mną Smilo von Kattwitz.

      Nie ochroniła mnie przed pierwszym laniem, które Chłopaczysko spuścił mi parę minut po tym, jak przywitał mnie w konwikcie swoim tubalnym „ho, ho”.

      Nie ochroniła mnie przed błahymi, rutynowymi prześladowaniami, przed kopniakami w tyłek, kiedy akurat przechodziłem w zasięgu czyjegoś buta, przed wywaleniem pościeli z właśnie zasłanego łóżka ani przed zarzuceniem butów związanych sznurówkami na niedosięgłą dla mnie lampę. Nie ochroniła mnie opieka von Kattwitza przed ciosami w tył głowy albo w twarz wymierzanymi za nic, za to, że istniałem, za to, że się nie broniłem, za to, że byłem biedny i słaby, i za to, że jako syna biedaka zwolniono mnie z opłaty za konwikt, o czym Chłopaczysko dowiedział się bardzo szybko, bo też nikt nie próbował tego ukrywać. Prefekt i wszystkie siostry, poza siostrą Consolatą mówili o tym zupełnie otwarcie. Wielu wychowanków konwiktu płaciło czesne zmniejszone o połowę, ale całkowicie od czesnego zwolniony byłem tylko ja, oczywiście za sprawą księdza Scholtisa, który i tak łożył na moje utrzymanie, na ubrania, podręczniki, buty.

      Każdy wiedział, że mały Alois Pokora, syn górnika, jest w konwikcie za darmo. Chłopaczysko o to zadbał. A jak wiecie, nie ma nic za darmo! – mówił. Kto płaci za to, żeby Pokora miał co żreć? Nasi rodzice! A skoro płacą nasi rodzice, to ubywa pieniędzy, które kiedyś odziedziczymy! Więc Pokora żre za nasze! Pozwolimy mu o tym zapomnieć?

      Czasem, gdy miał nastrój na bardziej wyszukane prześladowania, zabraniał mi jeść. Obwieszczał to rano, chwilę po pobudce, zaraz po wyjściu siostry. Pokora dzisiaj nie żre, bo nie

Скачать книгу