Pokora. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pokora - Szczepan Twardoch страница 13
Lekcje przychodziły mi z łatwością. Czy była to łacina z podręcznika do gramatyki Kühna, czy francuski, którego uczyliśmy się wedle metody Ploetza, geometria według Kambly’ego, fizyka z książki Krügera, rachunki, historia, najpierw biblijna, potem ogólna, wreszcie niemiecki i kaligrafia. Lekcje polskiego, sześć godzin tygodniowo, w naszym gimnazjum były dostępne, ale dopiero dla trzech najwyższych klas, obertertii, secundy i primy.
Wcale zresztą nie zależało mi na tym, aby uczyć się polskiego, poprawnej polszczyzny, takiej, jaką tutaj w ciemności zwracam się do ciebie, Agnes, chociaż ty po polsku nie znasz przecież ani słowa, tej polszczyzny nauczyłem się dopiero później, lepiej w piśmie zresztą niż w mowie. Ale to, że zwracam się tu do ciebie, nie znaczy wcale, że te słowa przeznaczone są dla ciebie, rozumiałabyś to doskonale, Agnes.
Wtedy, w sexcie, wolałbym udawać, że nie znam po polsku ani słowa, bo przecież za to i za ubóstwo obrywało mi się najbardziej. Moi koledzy pochodzili z różnych rodzin, wszyscy z mojej klasy w domu mówili wyłącznie po niemiecku, rodzice niektórych znali jeszcze ten nasz wasserpolski język, tę zepsutą polszczyznę, jaką rozmawiałem w domu z rodzicami, ale do swoich dzieci nie ośmielali się w tym wasserpolskim narzeczu odzywać, żeby nie zepsuć im niemczyzny, bez której nie sposób było zostać kimś. W całym gimnazjum uczyło się kilku takich chłopców jak ja i żaden z nas nie chciał mieć z innymi nic wspólnego, gdybyśmy trzymali się razem, to tylko podkreślalibyśmy naszą inność, a to ostatnie, czego pragnęliśmy.
Prześladowania zaczęły się już pierwszego dnia, zaraz po uroczystym rozpoczęciu roku.
Nigdy ci o tym nie mówiłem, Agnes. Gdybyś słyszała moje słowa, nie mówiłbym o tym i teraz.
Nigdy nie przestałem się tego wstydzić. Tego, kim wtedy byłem i z jaką łatwością podeptali tę moją szczątkową godność, tak niewielką, jaką można mieć, gdy jest się synem biedaka, nikim, synem nikogo. Nawet to mi zabrali, a ja się nie broniłem.
Zaczęło się tak, że jeden z kolegów z klasy zapytał mnie po niemiecku, jak się nazywam, gdzie mieszkam, co robi mój ojciec i ile ma pieniędzy. Odezwałem się wtedy po raz pierwszy, odpowiedziałem, że nazywam się Alois Pokora, mieszkam w Pilchowitz na farze u księdza Scholtisa, mój ojciec jest górnikiem i był na wojnie z Francją.
O tej wojnie dorzuciłem niepytany, żeby dodać ojcu godności i powagi, ale nie zadziałało. Mój prześladowca, wielkie chłopaczysko, którego imienia i nazwiska nie chcę wcale przytaczać, walnął mnie bez ostrzeżenia w szczękę, aż siadłem na ziemi, po czym kopnął mnie w brzuch i powiedział, że nieprawda, że nie nazywam się Alois, tylko miękkie gówno, i że jestem wieśniakiem, który nie potrafi dobrze mówić po niemiecku, synem obsranego wieśniaka, który też nazywa się miękkie gówno i pracuje w sraczu, i jak się jutro spróbuję pokazać w gimnazjum, to mnie zabije.
Nie broniłem się. Nie wiedziałem wtedy dlaczego, w końcu biłem się nieraz, miałem starszych braci, kolegów, wszystkie spory rozstrzygaliśmy pięściami, czasem wygrywałem, czasem przegrywałem, nie bałem się jednak tej dziecięcej przemocy. Nie rozumiałem wtedy, mając jedenaście lat, dlaczego nie zrobiłem nic, nie rzuciłem się na mojego prześladowcę.
Inni chłopcy śmiali się radośnie. Ktoś rzucił we mnie ogryzkiem jabłka, po czym zostałem sam, wstałem i powlokłem się do domu, czyli na dworzec klajbanki, a potem do Pilchowitz, na farę, czyli nigdzie, nie miałem bowiem domu. Owszem, miałem gdzie mieszkać, ale nie był to nigdy mój dom. Byłem wtedy i do dziś pozostałem bezdomny.
W nocy nie mogłem spać. Bałem się, że to wielkie, wyższe ode mnie chłopaczysko naprawdę mnie zabije i że zmarnuje się cały wysiłek mamulki z tatulkiem włożony w to, żeby mnie wykarmić i wychować, i zmarnują się pieniądze, które farŏrz zapłacili za szkołę, ubranko i buciki.
Rano powiedziałem o wszystkim farŏrzowi Scholtisowi przy śniadaniu, obawiając się bardzo, że dostanę za to burę, jaką bez wątpienia dostałbym razem z laniem od tatulka, gdybym ośmielił się zawracać mu głowę tym, że ktoś mnie zlał w szkole.
Ksiądz Scholtis wcale mnie nie skrzyczał. Nie podniósł też na mnie ręki, ani wtedy, ani nigdy przedtem, ani później. Wtedy zaś, kiedy opowiedziałem o szkolnym laniu, pogładził mnie po głowie, westchnął ciężko, jakby dokładnie rozumiał, co mi się przydarzyło, i powiedział cicho, po niemiecku, że moje życie będzie wieczną walką, już teraz, nawet kiedy jeszcze wcale nie umiem walczyć. Że na początku będę ponosił porażki. Że on nie potrafi mi pomóc, że muszę sam przejść przez to cierpienie i znosić upokorzenia, i on nic na to nie może poradzić. Że nie mogę od tego uciec. Że nie ma ucieczki. Jest tylko walka, nawet jeśli walką na początku będzie samo znoszenie ciosów.
Zapytałem, czy mam się z nimi bić. Ksiądz wzruszył ramionami i zapytał, czy chcę się bić z wszystkimi. Wojny ze wszystkimi nie wygrasz nigdy, dodał. Wtedy opowiedziałem o swojej niemocy, o tym, jak nie umiałem się w żaden sposób przeciwstawić wielkiemu chłopakowi z mojej nowej szkoły, na co farŏrz Scholtis pokiwali głową. Tak, synku, tak, tak to jest właśnie, kiedy atakuje nas nieznane. Wobec nieznanego bezbronny staje się nawet najdzielniejszy wojownik.
Następnego dnia wielkie chłopaczysko, mimo obietnicy, wcale mnie nie zabiło. Jego imienia ani nazwiska nigdy tu nie przywołam, bo nawet dziś, kiedy o tym myślę, nawet po tym, co przeżyłem w okopach, jego nazwisko wywołuje we mnie lęk. Chłopaczysko brzmi odpowiednio. Tym właśnie był, Chłopaczyskiem, wielkim, niezdarnym, silnym niczym atleta Chłopaczyskiem. Chłopaczysko więc sprał mnie po lekcjach, o wiele dotkliwiej niż dnia poprzedniego, tak że krew z nosa powalała mi całe szkolne ubranie. W trakcie bicia z kieszeni szaketu[19] wypadł mi zielony huzar. Chłopaczysko podniósł go zaciekawiony, obejrzał, uśmiechnął się szeroko i schował huzara do kieszeni. Do swojej kieszeni.
Zaprotestowałem żałośnie. Oddaj, oddaj, jęczałem przez łzy. Chłopaczysko się śmiał. Oddaj, dostałem go od mamulki. Deine Mamulka! – śmiał się Chłopaczysko. Twoja mamulka to gówno tak samo jak ty!
Kiedy wróciłem na farę, pokrwawiony i bez swojego huzara, drzwi otworzyła mi pani Greta i natychmiast zauważyła moje zabrudzone ubranko, które tak dużo kosztowało księdza i mamulkę. Nie uderzyła mnie, dziś wiem, że ksiądz zabronił jej podnosić na mnie rękę, wyznała mi to wiele lat później. Nie uderzyła mnie więc, chociaż od razu skuliłem się pod ciężarem jej spojrzenia. Zacisnęła usta w wąską kreskę, po czym wpuszczając mnie do domu, wyszeptała po niemiecku, że jestem najgorszym darmozjadem, przekleństwem, które diabeł chyba rzucił na głowę tego świętego człowieka. Ksiądz Scholtis nie powiedział nic.
Dziś chciałbym wierzyć, że współczuł mi nawet bardziej, niż sądziłem, był mimo wszystko człowiekiem formacji, która uznawała nadmierne okazywanie uczuć dzieciom za zgubne dla nich samych i jakoś nieprzyzwoite. Nie ukarał mnie więc za ubranko powalane krwią, pani Greta zajęła się jego czyszczeniem, ksiądz Scholtis siedział pogrążony w lekturze, ja również siedziałem pogrążony, lecz w nieskończonym smutku. Wydawało mi się, że jestem najbardziej samotnym chłopcem świata, dziś wiem, że to nie była prawda, ale jakież to ma znaczenie, że dziś wiem, iż moja ówczesna samotność nie była absolutna?
Lanie powtarzało się każdego dnia. Chłopaczysku pomagali inni