Pokora. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pokora - Szczepan Twardoch страница 9
Ja zapłacę, oświadczył ksiądz Scholtis. Ja za gimnazjum zapłacę i za stancję, jak będzie potrzebna, zresztą tam lada dzień konwikt będzie skończony, to taniej niż na stancji w konwikcie będzie mógł mieszkać.
A ciekawe, czemu to tak farŏrz nagle za nauki mojego bajtla chcą płacić? – zapytał ojciec podejrzliwie i coś zawisło między nimi w powietrzu, jakieś podejrzenie, którego nie wolno wypowiedzieć, ale które było i które do dziś pamiętam, chociaż wtedy go nie zauważyłem.
Każdy wiedział, oczywiście, że czasem jaki ksiądz za bardzo dzieci lubi, na kolanko sadza, przytula. Nic się z tym oczywiście nie robiło, bo kto by się tam odważył. Inny ojciec nie ośmieliłby się nawet spojrzeć tak podejrzliwie na księdza i zapytać, nie odważyłby się choćby tylko w myślach wypowiedzieć takich podejrzeń, ale żaden inny ojciec, jak sądzę, nie miał w sobie tyle sprężonego gniewu i zgęstniałej goryczy co mój.
I dlatego ojciec zapytali.
A farŏrz odpowiedział, ładnie i prosto.
Odpowiedział bez tego księżowskiego mizdrzenia, składania pulchnych rączek, spoglądania ku niebiosom, nie tym lepkim, słodkim głosikiem, którym większość księży przemawia. Przez całe swoje życie aż do 1914 roku nasłuchałem się aż nadto tych głosów natchnionych, naoglądałem się tych uduchowionych spojrzeń, przewracania oczami. Ale farŏrz Scholtis taki nie był.
Farŏrz Scholtis odpowiedział ładnie i prosto. Mnie ktoś kiedyś pomógł. Wyciągnął z biedy, opłacił gimnazjum i utrzymanie i nigdy nie mogłem oddać tego długu, powiedział ksiądz, a teraz mogę. Nie mojemu dobroczyńcy, ale waszemu synowi, panie Pokora. Rozumiem wasze obawy, ale moje intencje są czyste.
Matka milczała, oczywiście, nie odważyłaby się odezwać, kiedy ksiądz z tatulkiem rozmawiają, ale widziałem, że była niespokojna, nerwowo stukała obcasem w podłogowe deski.
Ojciec nalali wódki sobie i księdzu. Wtedy mamulka wstała, sięgnęła po szklankę i postawiła na stole. Ojciec zdziwił się, ale nie oponował, nie będzie przy księdzu robił awantury, pamiętam to, wszystko zresztą pamiętam dziś dokładnie, więc nalał gorzołki również mamie. Mama wypiła. Niech idzie do szkół, powiedziała cicho, po polsku, specjalnie tak ładnie po polsku. Ojciec machnął ręką na znak, że dobrze, dobrze, skoro ksiądz za to płaci, to niech idzie, nic mnie to nie obchodzi. Wstał i wyszedł dać świni żreć.
Ksiądz Scholtis też wstał, położył mojej mamulce na chwilę dłoń na ramieniu i powiedział, że jutro zabierze mnie do Gleiwitz kolejką i żeby mamulka przyprowadziła mnie na banhof, bo on wsiądzie do klajbanki w Pilchowitz, a ja u nas, w Nieborowicach. Mamulka odparła, że nie trzeba mnie odprowadzać, że sam sobie poradzę, i następnego dnia pojechaliśmy z księdzem wąskotorową kolejką do Gleiwitz, wysiedliśmy na Trynku i poszliśmy do miasta, do mieszczącego się za kościołem zum Heiligen Kreuz[12] gimnazjum, obok którego powstawał właśnie budynek konwiktu, gdzie później zamieszkałem i gdzie wybuchła awantura, która sprowadziła mnie do ciebie, Agnes.
Wszystko prowadziło mnie do ciebie.
Weszliśmy do ciemnego gabinetu, o ścianach wyłożonych dębowymi panelami, na jednej z nich wisiał ogromny krucyfiks z bardzo realistycznie wyrzeźbionym Chrystusem. Nie umiałem oderwać wzroku od krwi spływającej z Jego ran. Wtedy jeszcze wierzyłem w Chrystusa tak samo jak wierzyłem w Kaisera – jednego i drugiego widziałem tylko na licznych podobiznach, żadnego na własne oczy, obaj wydawali mi się tak samo ode mnie odlegli i tak samo realni. Chrystus miał przebite dłonie, stopy i bok, a o kajzerze chłopcy w szkole mówili, że ma lewą rękę niesprawną i krótszą od prawej, dlatego na fotografiach zawsze opiera ją na rękojeści szabli albo trzyma w kieszeni, albo chowa w prawej ręce. Długo potem przyglądałem się fotografiom kajzera, kiedy tylko na jakąś trafiłem, i próbowałem potwierdzić te plotki, i rzeczywiście, kajzer nigdy niczego lewą ręką nie robił.
Za biurkiem siedział otyły ksiądz, wtedy nie wiedziałem jeszcze, że nazywał się Peter, na nazwisko miał Peter, jak imię, ale na imię Franz. Ksiądz Scholtis usiadł na krześle, zaproszony uprzejmie przez księdza Petera, ja stałem. Księża chwilę gawędzili sobie po niemiecku o księżowskich sprawach, których nie rozumiałem, jakieś plotki o dziekanach i prałatach, kto kogo i co na to biskup Kopp, ja stałem obok w oczywistym milczeniu, moja obecność była obecnością powietrza. Potem ksiądz Scholtis wciąż po niemiecku opowiadał o mnie i dalej, jakby mnie tam wcale nie było, a ksiądz Franz przyglądał mi się tak, jak tatulek przygląda się prosięciu, zanim je nabędzie, czy zdrowe, albo tak, jakby patrzył tylko na mój wizerunek, nie na mnie samego.
Zapytał farŏrza Scholtisa, czemu by chłopak nie mógł pójść do seminarium nauczycielskiego w Pilchowitz. To po pierwsze taniej niż gimnazjum, a też odpowiedniejsze dla nawet zdolnego dziecka z ludu niż gimnazjum. Skończy szkołę ludową, pójdzie do preparandy, po trzech latach do właściwego seminarium i po kolejnych trzech ten tu malec, jeśli zda egzamin, zostanie dyplomowanym nauczycielem pierwszego stopnia, a to jest fach, jest praca, może organistą zostać, nauczycielem chociażby w tej szkole ludowej, do której sam uczęszcza. Gdzież tam dziecko z ludu do gimnazjum. Za wysokie progi, nie będzie mu dobrze między mieszczańskimi dziećmi, tu przecież nawet trochę pomniejszej szlachty swoich synów wysyła, a on chłopski syn.
Farŏrz Scholtis jednak nie odpuszczają, księże drogi, to jest niesłychanie zdolne dziecko, jemu coś więcej pisane niż bycie wiejskim organistą, niechże ksiądz go przepyta.
Ksiądz Peter zadał mi więc parę pytań po niemiecku, z katechizmu, ja odpowiadałem, jak umiałem najlepiej, tak jak ksiądz Scholtis mnie uczył. Potem obaj księża znowu mówili między sobą po niemiecku, aż w końcu ksiądz Peter zwrócił się do mnie po polsku.
Pamiętaj, chłopcze, to wielki cud i łaska Boża, kiedy chłopcu z ludu dana jest możliwość nauki i wyjścia na kogoś, mówił latem 1901 roku ksiądz Peter, katecheta gliwickiego gimnazjum, mówił po polsku, ale nie tak, jak sie gŏdało u mie dōma, tylko tak ładnie, ja zaś miałem dziesięć lat, stałem przed nim, ściskając w ręku czapkę, i milczałem. Wszystko zawdzięczasz farŏrzowi Scholtisowi, twojemu dobrodziejowi, nigdy o tym nie zapomnij.
Bardzo długo mi o tym zapomnieć nie dano.
Nigdy o tym nie zapomnij, powtarzał katecheta Peter. Do gimnazjum wydajesz się nadawać, skoro ksiądz Scholtis tak twierdzą, ale nie możemy cię przyjąć, kiedy tak słabo i z akcentem mówisz po niemiecku. Bo byłoby to skaranie boskie i zły przykład dla innych uczniów, żeby ktoś źle deklinował der bestimmte Artikel. Ładny niemiecki to podstawa. Ksiądz Scholtis stał za mną, czułem, jak jego dłoń zaciska się na moim ramieniu, i teraz jeszcze jakbym to czuł.
Dlaczego wszystko pamiętam tak jasno? Ile razy wspominałem potem tę chwilę? Może przez rok czy dwa, a później już przecież nigdy, nie wracałem myślami do tego momentu ani u księdza Scholtisa na farze, ani w piekle konwiktu, ani u ciebie w mieszkaniu, Agnes, ani na kolejnych stancjach na studiach w Breslau, ani w wojsku na ćwiczeniach, ani na froncie, ani w szkole oficerskiej, nigdy. Owszem, wiedziałem, że byliśmy ze Scholtisem u Petera, ale nie byłbym w stanie nigdy, ani przez chwilę przywołać słów o tym, że księża wspominali biskupa Koppa, nic. Teraz zaś wszystko pamiętam tak jasno, jasno, w ciemności.
A jak twoje wychowanie patriotyczne, chłopcze? Ksiądz Peter przeszedł na niemiecki. Nawet jeśli w domu mówicie po polsku, to jeszcze nie znaczy, że nie