Pokora. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pokora - Szczepan Twardoch страница 12
Tatulka jednak nie interesowałem wcale. Jakbym nagle zniknął z jego świata. Nie był mi wrogi, był obojętny. Wydaje mi się – wydaje, bo nigdy go o to nie zapytałem – że miało to związek z kopalnią.
Przede wszystkim mój ojciec kopalni nienawidził, w czym był wśród swoich kamratów odosobniony. Jego dziad, stary Wentzel Pokora, odrabiał jeszcze pańszczyznę, umarł, kiedy miałem cztery lata, o ponad trzydzieści przeżywszy swojego syna Johanna, który pańszczyzny już nie odrabiał, płacił za to czynsz do zamku i niewiele się jego życie od życia Wentzla różniło poza tym, że było krótsze, bo w 1863 roku zginął w wypadku na grubie.
Moje pierwsze wspomnienie, pierwszy moment, w którym malutki, czteroletni Lojzik Pokora zdał sobie sprawę ze swojego istnienia, związane jest ze starym Wentzlem Pokorą – tkwi na krześle przy piecu, otoczony przez nas, przez siedzące na podłodze bajtle i opowiada, jak to pięćdziesiąt lat temu, podczas epidemii tyfusu, chodzili z kamratami na szychta na Luisegrube i jak zimą kończyli w środku nocy, to musieli wracać z pochodnią w jednej ręce i górniczą siekierą w drugiej, żeby oganiać się od głodnych wilków, czasem musieli stać w kręgu, plecami do siebie, głodni, wychudzeni ludzie przeciwko głodnym, wychudzonym wilkom, i każdy tylko wywijał pochodnią i rąbał wilcze łby i grzbiety siekierą. Dorośli machali na te historie ręką, powtarzali, że stary Wentzel zaś fandzoli[17], a ja po nich budziłem się w nocy i widziałem za oknem wilcze ślepia, i wyłem ze strachu tak długo, aż mamulka nie utulili mnie do snu, albo dopóki nie wpadł tatulek i nie nakrzyczał, żebych trzimoł pysk, bo zdejmie pasa.
Życie mojego tatulka, który zaraz po wojnie śladem swojego ojca poszedł robić na grubã, było już zupełnie inne od życia Wentzla Pokory.
Nie od samego początku, oczywiście, acz o wilkach na Śląsku w jego czasach nikt już nie słyszał. Najpierw, jako śleper, nie był jeszcze kimś, ale miał już swoje pieniądze, o wiele więcej, niż mógłby mieć z tej morgi pola. Po dziesięciu latach zrobili go hajerem i wtedy ojciec, od teraz pan górnik, to już był ktoś.
Z dumą opowiadał, jak rozmawiał na kopalni Ludwigsglück z nadsztygarem, który powiedział mu, oferując dobry pieniądz, że u nich nie ma śleprów i hajery muszą sami ładować, na co ojciec mój podobno, jak sam twierdził, spojrzał najpierw na figurkę świętej Barbórki, którą traktował niczym przyjazną boginkę, potem na obersztajgra i znów na Barbórkę, a później jeszcze raz na sztajgra i odparł, że poprosi papiery z powrotem, bo nie po to był dziesięć lat śleprem, żeby teraz swojej roboty nie szanować. Obersztajger roześmiał się, że no tak, to tylko próba, żeby zobaczyć, czy ojciec honorny, i że jasne, nie będzie ładował. Na co ojciec, twardo, dŏwej papiōry nazŏd i obersztajger zrozumiał, że przesadził z tymi próbami, i papiery oddał.
Tak, mój ojciec był honorny i uważał, że górnik to jest ktoś. Żaden sztajger nie mógł mu pokazywać palcem, jak ma wykonywać swoją robotę, i dlatego właśnie przez sztajgrów był szanowany. Widział siebie tak, jak myśmy go widzieli, wybiegając mu naprzeciw, jeśli była dobra pogoda, gdy grupą hajerów z Nieborowic i Pilchowic szli od Mysiej Góry, czarni i zmęczeni, ale przecież żywi po kolejnym dniu pracy, przecież zwycięscy, panowie górnicy.
Mimo tej honorności, mimo dumy z bycia panem górnikiem ojciec kopalni nienawidził. Rozumiał dobrze, dla kogo pracuje. Kto zbiera plon jego znoju.
W tym sensie ojciec mój był nieuświadomionym marksistą bądź socjalistą pod względem diagnozy rzeczywistości i ponurym konserwatystą, jeśli chodzi o zalecaną terapię. Nie posługiwał się tą terminologią, ale wydaje mi się dziś, Agnes, że substancję tych dwóch prób rozpoznania świata społecznego rozumiał nie gorzej niż wykładający na uniwersytecie w Breslau historię filozofii najnowszej doktor Hönigswald, u którego uczyłem się o Heglu, Marksie i innych. Ojciec wyrażał to prosto i, znowu, jak mi się zdaje, najcelniej: lepszy świat nie jest możliwy. Ten, w którym przyszło nam żyć, ludziom takim jak my, mierzwie ludzkiej, nie sprzyja. Innego świata nie będzie.
Ja zaś, idąc po roku pobytu u księdza Scholtisa do gimnazjum, zostałem spod panowania kopalni wyłączony. Kiedy założyłem okrągłą gimnazjalną czapkę, którą dostałem od księdza, stało się jasne, że nigdy nie założę górniczego czaka. Wszyscy moi bracia byli grubie przeznaczeni, ku satysfakcji ojca – znowu, mieszczącej się w tej ponurej, marksistowsko-konserwatywnej wizji świata. Los bergmana jest straszny, ale lepszego losu i tak nie będziecie tu mieli, synkowie. Poza tym liczni synowie górnicy dodawali również splendoru górnikowi ojcu, jedenastu synów mieć na grubie to była bergmońskŏ zŏca[18]. Mój ojciec przed wojną doczekał się trzech, po Franzu i Johannie na grubã poszedł Erich, potem pewnie jeszcze Konrad, w 1907, ale mnie już wtedy niy było dōma.
Wtedy już uciekłem z tamtego świata, albo raczej zostałem zeń wbrew swej woli wyrzucony.
Po roku domowej nauki u księdza Scholtisa mój niemiecki poprawił się znacznie, zaczynałem już po niemiecku myśleć, a po niemiecku mówiąc i myśląc, byłem kimś innym niż wtedy, gdy używałem tej wasserpolszczyzny, jaką słyszało się u nas w domu. Wydawało mi się wtedy, że po niemiecku jestem wytworniejszy i inteligentniejszy.
Mimo to ten nowy, myślący samego siebie po niemiecku Alois Pokora w oczywisty sposób odstawał od reszty uczniów z sexty.
Pierwszego dnia szkoły spiąłem nowe podręczniki paskiem, założyłem gimnazjalną czapkę, do kieszeni schowałem moją ukochaną i w zasadzie jedyną zabawkę, to znaczy ołowianego konnego huzara w zielonych, głubczyckich barwach, i pojechałem klajbanką do Gliwic. Odprowadzili mnie ksiądz Scholtis, ciężarna mamulka i odświętnie ubrani pięcioletni Karlik i trzyletnia Ana, reszta rodzeństwa była na szychcie albo w szkole ludowej, odprowadzili mnie więc w czwórkę do bramy neoklasycystycznego budynku gimnazjum, mamulka uczyniła mi krzyżyk na czole, ksiądz uścisnął mi rękę, tak samo Karlik i tylko Ana przytuliła się do mnie, bo jeszcze jej nie nauczono, że nie można. Ja wszedłem do środka, pełen obaw, ale dobrej myśli, odnalazłem klasę sexty i patrząc na innych uczniów, natychmiast dostrzegłem, że jestem najuboższy, następnie zauważyłem, że wszyscy inni uczniowie również to zauważyli.
Mamulka i ksiądz Scholtis wystarali się dla mnie o porządne ubranie i buty, jednak ubóstwo zdradzały moje gesty, mój słowiański akcent, moje przestraszone spojrzenie, moje świeże, niewypolerowane jeszcze maniery, nad którymi ksiądz Scholtis ciężko pracował, wspominając zapewne własne dzieciństwo, odzieranie tej grubej kory prostactwa, odzieranie, któremu go poddano. Z tego powodu moi koledzy, ich imion i nazwisk wcale nie chcę wspominać, natychmiast, pierwszego dnia zaczęli mnie prześladować.
Jak piranie.
Czytałem o piraniach w podróżniczych historiach na łamach „Der Gute Kamerad”, w pięknie ilustrowanych artykułach o wyprawach dzielnych niemieckich odkrywców w Amazonii, o tym, jak Karl von den Steinen wyruszył ku źródłom rzeki Xingu. Tam dzielni niemieccy odkrywcy przeprawiali się przez rzekę i jeden z ich mułów, wcześniej ukąszony przez pijawkę, obficie krwawił z tylnej nogi. Piranie, kiedy tylko wyczują w wodzie najmniejszy ślad krwi, od razu rzucają się na ofiarę. Tak było i z mułem Karla von den Steinena. Na jucznego muła rzuciły się dziesiątki, setki krwiożerczych ryb i w szalonej kotłowaninie rozszarpały nieszczęsne zwierzę na strzępy. Pamiętam ciągle tę rycinę, jakbym miał ją wypaloną w głowie: rzeka, tropikalne hełmy dzielnych niemieckich odkrywców, ich bluzy z krótkimi rękawami, szorty i fuzje, i szamoczący się w rzece juczny muł, jego rozwarty w niemym krzyku pysk, przerażone oczy, chude kończyny