Milczenie. Hubert Hender
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Milczenie - Hubert Hender страница 20
– Tak było – potwierdziła, wychodząc na zewnątrz. W domu panował nieprzyjemny zaduch, wyjście z niego było dobrym pomysłem. Stanęli na podmokłym podwórzu. Krauze zamknął drzwi i schował klucz do kieszeni. – Chociaż nie znałam ich planów. A jednak, kiedy się z nimi rozmawiało, miało się poczucie, jakby wszystko inne było bez znaczenia. Tylko praca się dla nich liczyła.
– A jacy byli bracia Witakowie?
– Zawsze, od małego, bardzo samodzielni. Poza tym poważni, zdyscyplinowani, bez poczucia humoru.
– Mieli znajomych? Wyjeżdżali gdzieś? Niech mi pani coś o nich powie, bo jak na razie łapiemy się nawet strzępów informacji, a potem będziemy się starali coś z tego skleić. Jakiś obraz ich życia, który być może doprowadzi nas dalej, do przyczyny morderstwa.
– Nigdy nie wyjeżdżali. Świata nie widzieli poza tym miejscem. Nie mam pojęcia dlaczego. Byli zamknięci w sobie, rzadko pojawiali się we wsi, na mszy czy nawet w sklepie. Rankiem zwykle budził mnie ryk silnika, bo wyjeżdżali do tartaku albo od razu do lasu. Ten ich uaz pracował jak czołg. Wracali późnym wieczorem. Wysiadali zmęczeni, wchodzili do domu. Zapalało się światło, a po paru minutach widać było dym z komina. I tak dzień za dniem. Praktycznie nie było odstępstw od tej reguły. Przez lata. A mimo to człowiek, tak zwyczajnie po sąsiedzku, przyzwyczaił się do nich.
– Mogę zaryzykować twierdzenie, że znała ich pani najlepiej? W końcu mieszkaliście obok siebie.
– A skąd tam znowu, panie – odpowiedziała. Podkomisarz dopiero teraz mógł przyjrzeć się jej uważniej. Miała dłuższe włosy spięte w kucyk, który opadał swobodnie na ramię. Ubrana była tak, jakby dopiero co wyszła z lasu. Gruby kij, kurtka, solidne buty. – Znałam na tyle, na ile sąsiad może znać sąsiada zza płotu. Zwykle nasze kontakty ograniczały się do paru słów powitania i pożegnania. A mimo tych uprzejmości, musi pan wiedzieć, oni zachowywali się tak, jakby nikt im nie był do niczego potrzebny. Poważni, samodzielni. Może tacy byli z natury. Może tak zostali wychowani. Nie umiem tego ocenić.
– A ich rodzice?
– Nie żyją od kilkunastu lat. Oboje są pochowani parę kilometrów stąd na starym poniemieckim cmentarzu. Pamiętam ich.
– Żyliście w dobrych stosunkach?
– Jako takich. Witakowie pojawili się we wsi, gdy chłopcy byli mali. Wcześniej mieszkali niedaleko stąd, chyba w Nysie, jeśli mnie pamięć nie myli. Ich ojciec prawie całe dnie spędzał w robocie w pobliskich kamieniołomach, a żona, świętej pamięci pani Jadwiga, zajmowała się domem. Odchowali synów, potem oboje zaczęli chorować, a kilka lat później nie było już po nich śladu. Taka kolej życia.
Podkomisarz już chciał splunąć, jak to miał w zwyczaju w chwilach napięcia, ale się powstrzymał. Rozmawiał ze starszą osobą i nie wypadało.
– Chodziła pani do nich? Odwiedzaliście się?
– Rzadko. Parę razy byłam, bo chciałam, żeby mi pomogli pownosić cięższe kawałki drewna do domu. Mąż siedzi w pracy za granicą, przyjeżdża na święta, mam dwie córki, a one w takich pracach nie na wiele się zdają.
– I pomagali?
– Tak, ale rzadko potrzebowałam pomocy. Tylko przy cięższych pracach.
– Płaciła im pani?
Kiwnęła głową, wyciągnęła paczkę papierosów i zapalniczkę, po czym odpaliła sprawnie jednym ruchem. Wypuściła dym z wiatrem.
– Poniekąd, bo nie brali ode mnie pieniędzy. Oj nie, bo to byłaby dla nich zniewaga. Mój Stefan ma jeszcze pochowane w piwnicy flaszki bimbru. Pędził, nim sprzedał sprzęt produkcyjny i wyjechał. Proszę docenić tę szczerość – rzuciła i spojrzała wymownie. Policja ścigała bimbrowników, oboje byli tego świadomi. Ale Krauzego to nie interesowało.
– I dostawali go od pani za wykonaną pracę?
– Nie pracę – sprostowała – tylko pomoc. Najwyżej pięć, dziesięć minut. Nie zatrudniałam ich, mówię o pomocy sąsiedzkiej.
– Nigdy nie odmawiali? – zapytał, bo chciał wyrobić sobie o nich zdanie. Musiał ich lepiej poznać; dowiedzieć się więcej o ich zajęciach, zwyczajach, charakterach. Na razie jeszcze nie był w stanie ulepić rzetelnego opisu ofiar.
– Jeśli nie mogli jednego dnia, przychodzili następnego. Zawsze mówili: „Nie ma sprawy, pani Marzeno, już się robi”.
– Obchodzili imieniny? Urodziny? Zapraszali gości? Panią?
– Mnie nie, nigdy, ale przypominam sobie… – Westchnęła, po czym zaciągnęła się mocno. Nabrała imponującą dawkę nikotyny do płuc. – To było parę tygodni temu. Mieli chyba imprezę albo… inne spotkanie. Przyszedł do nich jakiś facet. Dziwny. Widziałam przez okno, bo wieszałam świeżo wyprane firanki na piętrze.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.