Milczenie. Hubert Hender

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Milczenie - Hubert Hender страница 16

Milczenie - Hubert Hender

Скачать книгу

na własny użytek.

      – No dobrze, co się wtedy stało? Jak doszło do wypadku?

      – Pożyczyli ode mnie uaza na parę dni. Mieli jakieś zlecenie na drewno. Jak zawsze.

      – Co to była za robota?

      – Wycinka gdzieś za Kamieńcem. Albo tuż obok, nie pamiętam. Wracali, wioząc moim autem drągale.

      – Co?

      – Drągi. Takie dwumetrówki, większe by nie weszły. Auto było masywne, ciężkie, załadowane po sam sufit.

      – Przewozili drewno pana autem? Z tego, co wiem, mają tu we wsi ciężarówkę. W tartaku.

      Sobczak rozłożył ręce.

      – Nie wiem, panie. Wiem, że drewno dostali w ramach rozliczenia. Po prostu drewno zamiast kasy, czaisz pan?

      Krauze zaczął grzebać w schowkach hondy Igora. Znalazł miętówki. Wziął sobie jedną i poczęstował rozmówcę.

      – A co, z ryja mi capi, że mi pan dajesz?

      Capi, pomyślał, jak z obory. Ostatnio pewnie byłeś u dentysty jeszcze w poprzednim ustroju.

      – Nie, ale poczęstować wypada.

      Sobczak wziął kilka cukierków i pogryzł je z łatwością. Miał zęby jak niedźwiedź.

      – Który z nich kierował?

      – Niewiele pamiętam z tamtego czasu, musiałby pan popytać innych, na pewno wiedzą więcej ode mnie – rzekł, ale Krauzemu po raz pierwszy wydawało się, że Sobczak skłamał. Nie wyczuł jednak, jaki to był rodzaj fałszu. A może nie był to nawet fałsz czy kłamstwo, pomyślał po chwili obserwacji prostej, niewyuczonej, naturalnej mowy ciała mężczyzny; jego dalekich spojrzeń, nerwowego zaciskania palców. Była to raczej próba odwleczenia odpowiedzi w czasie.

      – Ale to był pana samochód i to pana przesłuchiwali policjanci.

      – Mnie, to prawda – powiedział i wypuścił głośno powietrze. Landrynki miętowe nie pomogły. Krauze otworzył drzwi na oścież. Popatrzył na swojego rozmówcę. Czuł, że coś go jednak gryzie. Znał Sobczaka dopiero od paru godzin, ale wydawało mu się, że częściowo go rozpracował. Mężczyzna nie umiał ukryć żalu do Witaków. – Trzy albo cztery lata zrobiły swoje, wybacz pan, nie pamiętam dobrze.

      Chryste, ile razy jeszcze to powtórzy, zapytał sam siebie.

      – Ale te lata nie zatarły całkowicie pamięci. Nie u kogoś takiego jak pan. Nie wierzę w to – powiedział spokojnie i sięgnął po uwierającą go legitymację służbową. Położył ją na widoku na tapicerce nad nawiewem, tuż pod samą szybą. Tym prostym gestem chciał przypomnieć Sobczakowi, że rozmawia z człowiekiem z wydziału kryminalnego, przed którym powinien mówić prawdę i tylko prawdę, jak pod przysięgą. Symboliczny gest chyba poskutkował.

      – To było trzy lata temu, fakt. Jakoś późną jesienią albo wczesną zimą. Na jezdni robiło się już ślisko, ale nie było śniegu. Tylko gołoledź. Parę dni wcześniej jeździłem samochodem i miałem problemy, żeby podjechać pod niedużą górkę w Sosnowej. Zna pan tę miejscowość?

      Policjant kiwnął głową, ale się nie odezwał.

      – Wracali późnym wieczorem po robocie. Upchali gazika drewnem i ruszyli międzymiastową.

      – Legalnym drewnem? – zapytał i przyjrzał się swojemu rozmówcy, jego rękom i palcom, brudnym, czarnym, na których utrwalił się już ślad ziemi, przywiązania człowieka do natury. Wskazywało na to również jego ubranie, ciemne od brudu.

      – Podejrzewam, że tak. Policja pewnie to sprawdzała.

      – Okej, załadowali wóz… – Krauze podjął przerwany wątek.

      – Tak, ruszyli w kierunku domu. W połowie miejscowości, tam niedaleko sklepu, są wąskie chodniki dla pieszych… A sama droga międzymiastowa sprawia, że człowiek aż chce depnąć maksymalną prędkością, jaka jest możliwa… w terenie zabudowanym – poprawił się. – Niedaleko sklepu jest mały uskok, wzdłuż drogi rosną krzaki. No i tak się jakoś złożyło, panie… rozpędzone ciężkie auto jadące prawie nocą, po śliskiej jezdni… Sam pan rozumiesz.

      Krauze nie rozumiał, bo nie miał tego przed oczami, a lubił mieć pełny obraz wydarzeń. Inaczej trudno mu było wyobrażać sobie, co mogło się stać.

      – I co się wydarzyło?

      – Nagle na jezdnię wyskoczył im mężczyzna.

      – Trzeźwy, pijany? Był sam?

      – Mówili, że pijany.

      – Kto mówił?

      – Ci, co siedzieli w knajpie obok. Wyszedł na środek drogi prosto pod koła. Jurek przyhamował, ale nie zdążył w porę się zatrzymać. Wysiedli, żeby zobaczyć, co się stało.

      – Kto wezwał pogotowie?

      – Człowiek, który wybiegł z knajpy. Karetka przyjechała po dwudziestu minutach. Witakowie powiedzieli mi później, że lekarz stwierdził zgon na miejscu. Była też policja. Badali trzeźwość kierowcy i takie tam.

      – I był trzeźwy?

      – Nie miał ani grama alkoholu. Przyjechali też ludzie, którzy zbadali stan samochodu. Miał aktualny przegląd, auto w pełni sprawne.

      – I nie zostali oskarżeni – mruknął pod nosem Krauze.

      Sobczak pokręcił głową, co miało stanowić potwierdzenie.

      – Nie, bo i za co? To nie ich wina, że facet wybiegł na jezdnię. Był pijany, a na ulicy nie było przejścia dla pieszych, sprawa zakończyła się błyskawicznie.

      Krauzemu zostało jeszcze kilka pytań.

      – Kto znał ich najlepiej? Z tego, co wiem, nie mieli krewnych w Sławęcinie, ale co z dalszą rodziną?

      – Coś wspominali o jakimś starym wujku, ale raczej tutaj nie przyjeżdżał. Ich rodzice od wielu lat nie żyją… Szczerze mówiąc, byli raczej zamknięci w sobie. Mało z kim się zadawali, bo i kiedy, skoro prawie całe dnie spędzali w robocie, dopiero na noc wracali do domu. I od rana znów zaczynali zapierdol – albo w tartaku, albo w lesie. Gdy mieli więcej wolnego czasu, to sam ich zatrudniałem.

      – Jako?

      – Jako robotników. A to zaorać pole, a to coś przy bykach oporządzić. Kiedyś mi dach naprawiali. Potem się bardziej wykwalifikowali i już robili tylko przy drzewie. Ale powiem panu, nie bali się żadnej roboty.

      – Wracając do rodziny, bliskich…

      – Mówię, że nie mieli nikogo.

      – Rano mówił pan, że nie wie…

      – Popytałem trochę swoją

Скачать книгу