Milczenie. Hubert Hender

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Milczenie - Hubert Hender страница 13

Milczenie - Hubert Hender

Скачать книгу

Dominik Rudzki, Igor Fijałkowski, ja. Pięć osób – wyrecytował Krauze. – Co dalej?

      – Doskonale. Godzinę temu w porozumieniu z prokuratorem i lekarzem odesłaliśmy ciała do prosektorium. Mamy wideo z miejsca zbrodni. Będę chciał również przygotować wizualizację miejsca. Ułatwi nam to wyobrażenie sobie, co się tu wydarzyło. Ale to dopiero za dwa, może trzy dni. Na razie mam pilniejszą robotę. Trzeba sprawdzić to miejsce centymetr po centymetrze.

      – Ślady biologiczne?

      – Jeśli już, to tylko na ciele. O tym pogadamy po sekcji. Możliwe, że znajdziemy coś na ubraniach. W lesie ciężko się pracuje, sam wiesz. Niedługo będę ujawniał ślady krwi luminolem. Chcę zobaczyć, jak padały ciosy, z której strony i jak morderca ich zaszedł. To są dwa różne miejsca, Filip, oddalone od siebie o osiemdziesiąt pięć metrów.

      Krauze potaknął niecierpliwie.

      – Czyli najpierw oberwał jeden, a potem drugi.

      – Na razie tak to wygląda. Nic nie wskazuje na to, że ktoś ciągnął ciało. Zostałyby jakieś ślady, nadłamane gałęzie, rozrzucone liście. Teoria, że jeden z nich poszedł się na przykład wysikać, drugi został na miejscu, a potem też dostał, wydaje się całkiem prawdopodobna. Tyle tylko, że nie ma śladu moczu. Mam wrażenie, że zabójca czekał, aż się rozdzielą, i dopiero wtedy zaatakował. Nie dałby rady dwóm naraz. Oczywiście należy wziąć pod uwagę jeden ważny czynnik. A właściwie dwa. Noc. To daje zawsze przewagę. I zaskoczenie.

      Krauze odnotował w pamięci słowa kolegi.

      – O przyczynę zgonu nie będę pytał, bo to jasne.

      Radek Tokarz przetarł dłonią spocone czoło.

      – Lekarz powie ci więcej. Ale z pewnością było to przerwanie rdzenia kręgowego oraz naruszenie pnia mózgu. Albo gdzieś na styku w okolicy rdzenia przedłużonego.

      Krauze wyciągnął telefon i wybrał numer Sokołowskiego. Prokurator odebrał niemal natychmiast.

      – Jureczku kochany, co z sekcją? – zapytał Filip.

      – Rozmawiałem niedawno ze szpitalem. Zaczną w poniedziałek. Wszyscy wcześnie będą na miejscu, więc sekcję przygotują na rano. Staruszkowie, którym się zmarło na zawał w szpitalu, mogą poczekać. Rozumiem, że będziesz?

      – Nie mogę. Muszę być w szkole, Marcel znów coś nawywijał. Cholernie pilna sprawa. Ola nie chce mi powiedzieć, co się stało. Ale na sekcję przyjdą Igor i Radek.

      – Więc przekaż im, żeby byli o ósmej rano. I niech się nie spóźnią.

      – Masz to jak w banku.

      Schował telefon i zaczął się rozglądać. Policjanci nie pasowali do krajobrazu, który o tej porze wydawał się już bardziej znośny. Byli obcymi. Wkroczyli tutaj niczym średniowieczna inkwizycja w poszukiwaniu odstępców od wiary. Natura nie lubi intruzów, pomyślał. Natura rządzi się swoimi prawami. Nie wolno ich naruszać. Krauze mimowolnie zadrżał. Ponownie zwrócił się do Tokarza.

      – Na dole znaleźli miejsce po ognisku. Może dzięki temu uda nam się połączyć jedno z drugim.

      – Że niby impreza? To masz na myśli? – dopytał technik.

      – Tak. Popili, a potem wdali się w jakąś szarpaninę, ktoś ich ujebał, może nie do końca świadomy tego, co robi, a potem spierdolił i do tej pory się gdzieś ukrywa – skwitował Krauze.

      – Nie mówię, że tak nie było. Ale jeśli to daleko stąd, trudno byłoby przenieść ciała taki kawał. Chyba że przyszli tutaj wszyscy razem.

      Nie pomyślał o tym. Ognisko mógł zostawić każdy. Chociaż może niekoniecznie w marcu.

      – No dobra, a co z odciskami palców?

      – Śladami linii papilarnych – poprawił go Tokarz. – Na razie nie widzę tu wielkiego pola do popisu. Nie mamy narzędzia zbrodni. Tylko gwoździe. Machnąłem pędzlem, ale nie widziałem żadnych śladów. Ujawnił się wzór po rękawiczkach. Zwykłych, roboczych. Możliwe, że to ślad mordercy. Ale mówimy o pięciomilimetrowym fragmencie. Teraz nic więcej ci nie powiem, bo nie lubię wróżyć z fusów.

      Krauze słuchał technika, ale miał głowę skierowaną ku górze, przyglądał się lasowi, temu dzikiemu miejscu, do którego, jak sądził, zaglądali tylko drwale. Nikt nie zapuszczał się tutaj bez konkretnego celu. Bo po co? Drwale i leśniczy, powtórzył w myślach. To bezpośrednio łączyło się z tartakiem. W głowie pulsowały mu te hasła. Być może tu uda się znaleźć wspólny mianownik zabójstw. I być może tu też należy szukać motywu.

      Ale jakiego? Po co ktoś zadał sobie tyle trudu?

      Dlaczego przybił ich do drzew?

      Dlaczego w lesie?

      Czy miało to znaczenie symboliczne, czy chodziło wyłącznie o wymiar praktyczny?

      Co mogło popchnąć kogoś do tak okrutnej zbrodni?

      Nie potrafił znaleźć łagodniejszego określenia. Słowa „przestępstwo”, „zabójstwo”, „morderstwo z zimną krwią” nie oddawały tego, co tu się wydarzyło. Owszem, z punktu widzenia terminologii policyjnej to było morderstwo. Jakaś forma egzekucji, czyli celowe pozbawienie życia. Ale w gruncie rzeczy te określenia nie oddawały emocjonalnej skali tego okrucieństwa – gargantuicznie rozrośniętego zła i koszmarnej zbrodni.

      7

      Do stolika podszedł Igor. Usiadł na krześle i zaczął ciężko dyszeć. Chwycił colę Tokarza i wypił do dna. Fijałkowski nie przejmował się takimi rzeczami jak czyjaś własność. Często podjadał innym jedzenie w komendzie. To, co znajdowało się w zasięgu wzroku, traktował jako dobro wspólne.

      – Jestem. Zaczynajmy – powiedział.

      – Dobra, panowie. Mamy już wstępny obraz tego, co się wydarzyło, chociaż na razie bardzo mglisty – zaczął podkomisarz. – Na pierwszy rzut oka wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z poważnym popierdoleńcem, chociaż to tylko niezobowiązująca uwaga, którą wypowiedziałem na głos. Taka, która może się okazać bujdą, więc nie bierzcie jej sobie do serca. Ale dla równowagi zacznijmy od faktów. Dziś około czwartej nad ranem leśniczy znalazł zwłoki dwóch mężczyzn. Postanowił sprawdzić, co się dzieje, bo zamordowani, czyli Witakowie, mieli do niego zajechać po skończonej robocie. Szukał ich w paru miejscach, aż dotarł do tego, w którym się właśnie znajdujemy. – Krauze pokazał palcem. – Tylko nieco dalej, jakieś dwieście metrów od powalonych na ziemię drzew, które zdążyli wyciąć.

      – Pytanie formalne – wtrącił technik. – Czy leśniczy widział kogoś, może słyszał?

      – Nie. Co by wskazywało na to, że zginęli w sobotę wieczorem. Leśniczy pojawił się później i nie miał szans, by się natknąć na zabójcę.

      – Przesłuchaliście go?

      – Jurek z nim gadał.

      – Nie

Скачать книгу