Milczenie. Hubert Hender
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Milczenie - Hubert Hender страница 9
„Filip, pamiętaj o jutrzejszej wizycie w szkole. To pilne”. Przypomniał sobie o piątkowej wiadomości od wychowawczyni Marcela. Ich syn znów miał problemy w szkole. Tym razem nie wystarczyła uwaga w dzienniku. Krauze został wezwany do dyrektorki. Co kilka tygodni to samo, pomyślał, chowając do kieszeni telefon. I za każdym razem bez efektu, czcza gadanina.
Przy drzwiach nie było dzwonka. Nie było też wycieraczki z napisem „Dzień dobry”, „Witamy” ani z inną łagodzącą formą, która miała skracać dystans między przybyszem a gospodarzem. Żadnych ozdób, kwiatów doniczkowych, klombów ani suszących się dziecięcych ubranek. Krauze starał się jak najwięcej odczytać ze znaków – tych milczących znaków, na które mało kto zwracał uwagę.
– Co za przeklęte miejsce. Spójrz na to. – Rudzki pokazał palcem na drzwi. – Farba odchodzi płatami. Tynk się sypie. Pordzewiałe rynny. Zero życia.
– Pewnie nie mieli czasu. Pamiętasz ich dłonie? Całe dnie w robocie, kto myśli o takich rzeczach.
– Łapy jak łopaty do węgla, fakt. Ale mieszkać w takim syfie?
Krauze zastukał w drzwi i odruchowo oderwał wiszący płat farby. Sprawiło mu to dziwną przyjemność. Nikt nie nadchodził, mimo że czekali dłuższą chwilę. Zapukał jeszcze kilka razy, zajrzał przez okno, lecz przez przysłonięte firany niczego nie dało się dostrzec. Rzucił okiem na ramy okienne. Nie zauważył niczego, co mogłoby wskazywać na włamanie. Przy drzwiach też nikt nie grzebał. Jeszcze nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Otaksowali podwórze, zbadali prowizoryczny garaż na samochód i znów spotkali się pod drzwiami.
– Mieli przy sobie klucze do domu? – zapytał Krauze.
– Nie sądzę. Szukaliśmy, ale niczego takiego nie widziałem.
– To jak, wchodzimy?
– Jest po szóstej.
– I co z tego?
– Jeśli ktoś tam jest, to pewnie śpi. Jeśli nie, to może wyszli do roboty. Albo do kościoła, bo jest niedziela, albo do lasu… Cholera wie.
– A może poszli ich szukać. Tyle że to niczego nie zmienia. Jesteśmy glinami, a nie świadkami Jehowy, którzy stoją pod drzwiami i boją się wejść. Poza tym nie będziemy nikomu truć dupy o Bogu i światełku w tunelu.
Rudzki wzruszył ramionami, wprawiając w ruch mięśnie czworoboczne. Mimo niskiej temperatury miał na sobie tylko ciasną koszulę, więc każdy mięsień był dobrze wyeksponowany.
Krauze wyciągnął sezamka, przegryzł i chwilę rozmyślał, gapiąc się w ziemię. Na podwórzu było mnóstwo pogniłych po zimie liści.
– Okej, jebać to, może będą coś wiedzieli w tartaku.
– Jest niedziela, przypominam.
– Jak jest robota, to dni tygodnia nie mają znaczenia. Nie pracowałeś jako nastolatek w wakacje u wujka na wsi?
– No nie.
– A widziałeś starego Sobczaka? Od świtu na nogach, bo trzeba zająć się gospodarką. Tutaj nie ma podziału na dni robocze i odpoczynek.
Rudzki tylko machnął ręką.
Wycofali auto z podjazdu i ruszyli wąską drogą. Ta część miejscowości również wyglądała na wymarłą. Pół kilometra dalej dostrzegli długie sągi drewna – Sobczak miał rację, nie potrzeba żadnych szyldów ani tablic informacyjnych. Skręcili w lewo i wjechali na polną drogę. W koleinach zalegało błoto.
– Módl się, byśmy się nie wkopali – powiedział Krauze. – Jeśli ugrzęźniemy, to nie wyjadę i będziesz musiał nas wypychać.
– Nigdy się nie modlę. Nie wierzę w dziadka z długą brodą, który kazał spisać ten stek bzdur zwany Biblią. Człowiek popracuje w policji kilka lat i przestaje wierzyć w Boga. Jakiegokolwiek.
– Chryste, jakiś ty mądry w niedzielę o poranku. Chyba cię nie doceniałem.
– Dobra, walić to. Zostaw auto. Przejdziemy się.
Ruszyli błotnistą drogą, po której pewnie bez trudu przejeżdżały potężne traktory oraz masywne ciężarówki, ale nie auta osobowe i nie zabytkowy jaguar, którego Krauze kupił za niewielkie pieniądze na złomowisku. Przez kilka miesięcy doprowadzał samochód do stanu używalności, w garażu spędzał więcej czasu niż z rodziną. Sporo go to kosztowało, zarówno pieniędzy, jak i pracy. Ale ostatecznie efekt był zdumiewający. Czerwony niski jaguar E-type robił wrażenie prawie na wszystkich, poza jego żoną Olą, która wolała nowe i funkcjonalne auta. Ale im bardziej nie lubiła tego samochodu i im mocniej go krytykowała, tym bardziej Krauze doceniał jego oryginalność i nietypowy wygląd. I z tym większą energią go bronił.
Po kilku minutach wędrówki po podmokłym terenie usłyszeli dźwięk pił tnących. Odgłosy dochodziły zza niedużego zagajnika. Ominęli go i chwilę później ujrzeli rozległe drewniane zabudowania przypominające magazyny. Wysokie na parę metrów, ustawione jeden obok drugiego, odpowiedniej wielkości, aby mógł w nich zaparkować dużych rozmiarów samochód ciężarowy. Obok budowli poukładano sągi drewna oraz gotowe deski. Dookoła widać było warstwy oskrobanej kory. Po prawej stronie znajdował się masywny trak. Urządzenie miało co najmniej dwa metry szerokości i kilkanaście metrów długości. Gdy podeszli bliżej, dźwięk taśm tnących stał się nieznośny. Obok piły stało dwóch mężczyzn. Policjanci przystanęli za ich plecami. Gdy maszyna dojechała do końca, mechanizm podniósł się o parę centymetrów, zawrócił, a wtedy mężczyźni spojrzeli w ich kierunku.
Krauze machnął porozumiewawczo, pokazując, by wyłączyli maszynę.
– Panowie po drewno? – zapytał jeden z nich, gdy piła wyhamowała. Był mocno zbudowany niczym samiec alfa w stadzie goryli, po pięćdziesiątce, spod kasku ochronnego wystawała równo przycięta grzywka.
– Podkomisarz Filip Krauze, a to młodszy aspirant Dominik Rudzki – powiedział. Rudzki pokazał legitymację. – Pan jest właścicielem tartaku?
– A stało się coś? Chyba nie chodzi o to, że tniemy w niedzielę? Co prawda dzień święty święcić, ale rozumieją panowie, do najbliższych domów jest kilkaset metrów. Nikomu nie przeszkadzamy. Musimy pracować, bo mamy zamówienia. Terminy gonią.
– Pytałem, czy jest pan właścicielem tartaku, a nie jak pan spędza niedzielę.
– Tak, jestem – odpowiedział.
– Pan się nazywa…
– Przemysław Góral.
– A pan? – Krauze przeniósł wzrok na tego drugiego. Facet był równie brudny, miał nie więcej niż trzydzieści pięć lat i już wyglądał na zmęczonego życiem.
– Jacek Godlewski – mruknął.
– Wytłumaczycie mi, panowie, wreszcie,