Milczenie. Hubert Hender

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Milczenie - Hubert Hender страница 8

Milczenie - Hubert Hender

Скачать книгу

przejrzał zawartość skrytki, ale bez rezultatu.

      – Nie ma.

      Krauze poklepał się po kieszeniach, ale też jej nie znalazł.

      – Podkomisarz Filip Krauze, a to młodszy aspirant Dominik Rudzki. Jesteśmy z Komendy Powiatowej z Kłodzka i szukamy właściciela uaza…

      – Już to słyszałem. Macie te legitymacje czy nie? Bo jeśli nie, to marnujecie mój czas. Zresztą policja jeździ chyba innymi samochodami… Takie coś – pokiwał głową – to tylko na filmach widziałem.

      Krauze poczerwieniał ze złości. Ale pewnie sam by nie uwierzył, że dwaj młodzi goście w starym sportowym aucie sprzed pół wieku są policjantami. Skrzywił się i chociaż bezsilność doprowadzała go do szału, opanował wybuch. Nagle przypomniał sobie, że już raz w tym tygodniu zaliczył upomnienie.

      Krauze spokojnie jechał do domu po pracy, a kierowca przed nim niemal potrącił na pasach przechodnia. Dosłownie otarł się o niego i nawet nie zwolnił, prawie zabił człowieka. Przy skrzyżowaniu nie było monitoringu. Krauze jechał za gościem ponad dwa kilometry, aż na nieduży parking pod biurowcem. Tam wyskoczył z auta, pokazał legitymację i zaczął pouczać faceta. Wywiązała się z tego ostra wymiana zdań, Krauze w końcu zaczął szarpać kierowcę, wygrażając, że mu się dobierze do dupy. Pech chciał, że facet pracował w kancelarii prawniczej i złożył skargę. Sprawa trafiła do naczelnika. Krauze nasłuchał się, że nie jest cholernym kowbojem i że nie tak się załatwia sprawy. Wyszedł od naczelnika wściekły, trzaskając drzwiami.

      Uspokoił się i zaczął się zastanawiać, gdzie posiał legitymację. W schowku rzeczywiście jej nie było.

      – Eee, chodźcie, świstki – powiedział gospodarz do psów i ruszył w kierunku domu. – Przyjechali tylko dupę człowiekowi zawracać wcześnie rano. No już, do budy!

      Rudzki wreszcie odnalazł swoją legitymację w tylnej kieszeni spodni.

      – Halo, proszę poczekać! – krzyknął.

      Mężczyzna wrócił i spojrzał na legitymację młodszego aspiranta. Na zdjęciu wyglądał inaczej, głównie dlatego, że Dominik z roku na rok robił się coraz większy.

      – Niech będzie. Czego tu szukacie?

      – Pan się nazywa Franciszek Sobczak?

      – Ano – odpowiedział jak rasowy góral, choć do gór było daleko.

      – Na pana zarejestrowany jest uaz rocznik osiemdziesiąty pierwszy?

      – Trochę tak i trochę nie.

      – Co to znaczy, że tak i nie? – zapytał młodszy aspirant.

      – Bo sprzedałem go niedawno. Alem kasy nie zobaczył jeszcze.

      – Nie mamy tego w rejestrze.

      – Bo pewnie młodziaki nie zgłosili.

      – Młodziaki?

      Mężczyzna z wąsem oparł się o samochód i poczuli kołysanie.

      – Bo tak od małego na nich mówią. Młodziaki. Tacy dwaj tutejsi. Jak dwie krople wody.

      – Na kogo tak mówią?

      – Na młodych Witaków.

      – Czyli na kogo? – Krauze nie odpuszczał.

      – Tacy stąd. Pracują w tartaku. Tam niedaleko. – Machnął ręką w nieokreślonym kierunku. – Znamy się od dawna. Sprzedałem im wóz, bo potrzebowali, a ja już nie.

      – Widział pan ich w ostatnim czasie?

      – Bodaj ze dwa, trzy dni temu.

      – Gdzie?

      – Tu. A niby gdzie?

      – Co pana z nimi łączy?

      – A co ma łączyć? Co to w ogóle za pytania? I to w niedzielę!

      – Niech pan odpowie.

      – Nic nie łączy. Tyle że ich znam od dawna. Kupili ode mnie auto i jeżdżą nim do lasu do roboty. To dlatego mówię, że auto moje, bo mi jeszcze nie oddali kasy. Mieli po weekendzie zapłacić cztery tysiące. Musiałbym w zeszyt spojrzeć, może cztery dwieście. No ale nie wiem, czemu nie zgłosili tego do urzędu, pewnie zarobieni są, jak tu wszyscy. A skąd i po co te pytania?

      – Gdzie mieszkają?

      – Numer pięćdziesiąt trzy. Macie kawałek do przejechania. Z kilometr stąd, może trochę więcej.

      – Mają rodzinę?

      Mężczyzna zrobił grymas, ale nie potrafili go zinterpretować. Zachował się tak, jakby zabolały go plecy albo jakby coś sobie przypomniał.

      – Mieszkają sami. Chyba że sobie kogoś przygruchali w ostatnim czasie.

      – Nie zna ich pan aż tak dobrze?

      Sobczak ponownie wykrzywił usta, wprawiając w ruch gęsty wąs.

      – Ja tam nikomu nie zaglądam do domu. Ani do łóżka. Jak to mówią. Ale z tego, co pamiętam, to zawsze sami żyli.

      Krauze dał za wygraną. I tak się dowiedzą.

      – A ten tartak gdzie znajdziemy?

      – Trzeba jechać tą drogą. – Mężczyzna wskazał ręką.

      – A macie ich więcej? – dopytał Rudzki dla pewności.

      – Czego?

      – Dróg.

      – Ano nie, jedna jest – odpowiedział mężczyzna. – Kawałek dalej skręcicie w lewo. Tartak jest w lesie, ale zobaczycie z drogi.

      – Tabliczkę, szyld?

      – Żadną tam, choroba, tabliczkę. Zobaczycie leżące kłody. Nawet ślepy rozpozna, że droga prowadzi do tartaku.

      4

      Wieś budziła się do życia sennie i leniwie. Z podmokłego widnokręgu zaczynała powoli znikać mgła, która jeszcze kilkanaście minut temu wyglądała jak unoszący się nisko nad łąkami dym po wypalaniu traw, jakby tym magicznym rytuałem ktoś chciał przyodziać wieś w nowe szaty, zniszczyć wspomnienia i przywołać nowe, lepsze.

      Minęli kilka sypiących się budynków i tylko dwa odnowione. Mimo starań właścicieli i tak wyglądały pokracznie – małe okienka, grube warstwy styropianu, nienaturalnie spadziste dachy. Nic tu do siebie nie pasuje, pomyślał Krauze. Ludzie kombinowali, jak mogli, by zakryć dawną przedwojenną architekturę, a domy i tak wyglądały jak z kreskówki. Bękarty dawnej architektury niemieckiej, pokaleczone, nieudane. Niemal wszystkie stały wzdłuż drogi. Jak na jego gust zdecydowanie za blisko jezdni. Ale kiedyś tak budowano,

Скачать книгу