Milczenie. Hubert Hender

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Milczenie - Hubert Hender страница 6

Milczenie - Hubert Hender

Скачать книгу

tym nie pomyślał?

      – Ludzie od dawna przeszukują teren. Na razie nic nie mają.

      Krauzemu to wystarczyło. Jeśli coś pójdzie nie tak, zostaną posądzeni o błąd zbiorowy. Miał już dość cackania się z naczelnikiem, który zawsze – jak to mówili między sobą na komendzie – strzelał pociskami z dupy. Zawsze się o coś przypierdalał i ciągle coś było nie po jego myśli. Przeoczenie ewentualnych innych zwłok byłoby skandalem.

      – Niebawem zjawią się technicy, więc niech nikt już nie wchodzi na teren popełnienia przestępstwa. Trzymajcie się od niego z daleka. Dominik, przynieś z radiowozu taśmę i odgrodź to miejsce w promieniu co najmniej pięćdziesięciu metrów. Niech ktoś tam stanie na wypadek, gdyby się napatoczył jeleń albo jakiś pies. Jeszcze tego nam tu trzeba, żeby zwierzęta zaczęły się dobierać do zwłok.

      Rudzki gwizdnął na młodego funkcjonariusza i kazał mu biec po taśmę. Krauze przez chwilę dreptał w miejscu. Czuł przeszywający chłód. Wyciągnął z kieszeni kolejnego sezamka i zaczął go przegryzać. Przykucnął i wbił spojrzenie w czarną ziemię.

      – Leśniczy wspominał, jak oni się nazywają? – zapytał.

      Prokurator zajrzał do notatnika.

      – Witak. Jerzy i Bartosz. Pracują w tartaku. Właściwie pracowali.

      – Więc mamy bonus na start. Ale i tak trzeba to potwierdzić. Musimy się przejechać po okolicznych wsiach i zapytać o bliźniaków pracujących w lesie. Nie ma tu w pobliżu miast, poza samym Kłodzkiem i Kamieńcem Ząbkowickim, więc załatwimy to od ręki – powiedział spokojnie Filip, po czym pomyślał, że nie ma ochoty tkwić w lesie z trupami. – Może ja się tym zajmę. Las mi nie służy. Za duszno tu. Mam astmę – skłamał. – Dominik, pojedziesz ze mną.

      – Astmę? Pierwsze słyszę. Przecież nie używasz inhalatora.

      – Ja też pierwsze słyszę. Nie używam, ale zawsze mogę zacząć.

      Rudzki przytaknął i kiwnął głową jak w wojsku. Rzadko się uśmiechał, był poważny, zdyscyplinowany, a co najważniejsze, oddany robocie. Gdyby w policji pracowało więcej takich osób, instytucja ta cieszyłaby się nieposzlakowaną opinią. Rzeczywistość jednak nie była taka kolorowa. Zresztą sam Filip miał w tym swój udział, choćby przez to, że wciąż wdawał się w awantury.

      – Jurek, my załatwimy okolicę, ty poczekasz na techników i… – Krauze przerwał, ponieważ usłyszeli dźwięk krótkofalówki Rudzkiego. W tej głuszy zabrzmiał niczym budzik o świcie, przerywający głęboki sen.

      – Dominik, tu Tomek Kubiak. Znaleźliśmy samochód. Wygląda na to, że należy do tych zamordowanych.

      – Skąd wiecie, że to ich?

      – Może intuicja, może zbieg okoliczności. Tak podejrzewamy. Jest cały zajebany trocinami. Są też części do piły i łańcuchy na zmianę.

      – Gdzie jesteście?

      – Z półtora kilometra od was, na skraju lasu.

      – Co to za pojazd? Opisz go.

      – Terenowy uaz. Zajebany ścinkami drzew, wiórami, spleśniałym jedzeniem. Wygląda jak chlew na kółkach. Właśnie go przeszukujemy.

      – Masz rękawiczki?

      – Mam.

      – Są tam jakieś dokumenty?

      – Poczekajcie.

      Dźwięk się urwał. Stali w milczeniu, czekając na informacje. Uaz, dobry stary radziecki gazik, który idealnie nadawał się do jeżdżenia nawet po lesie. Filip wielokrotnie jeździł takimi samochodami, kiedy był w szkole policyjnej. Przypomniał sobie ten czas, gdy tuż po skończeniu szkoły średniej postanowił zostać policjantem – dla żartu założył się z kolegami, że zda egzaminy, mimo iż sam był na bakier z prawem i nawet parę razy wylądował na dołku, choć zwykle za drobnostki. A potem życie potoczyło się tak szybko i niespodziewanie, że nawet się nie zorientował, kiedy skończył szkołę policyjną. Zaczął pracę w komendzie miejskiej i robota naprawdę go wciągnęła.

      – Zdaje się, że nic nie ma – rzekł przez radio Kubiak. – Przeszukujemy w środku, ale nie widzę żadnych papierów. Znalazłem tylko zeszyt.

      – Jaki?

      – Zwykły. Jak ze szkoły. Ale nie jest podpisany.

      – Coś w nim jest?

      – Same słupki z obliczeniami. I notatki dotyczące drzew, wycinki, kubiki… no i kwoty.

      – Dobra, zostawcie wszystko tak, jak jest. Już do was idziemy. Gdzie dokładnie jesteście?

      – Idźcie leśną drogą w dół. Auto stoi na uboczu, ale widać je z drogi.

      Ruszyli. Filip wyciągnął telefon i wybrał numer do technika. Czuł, że praca idzie zbyt wolno.

      – Gdzie jesteś?

      – Będę u was za dwadzieścia pięć minut. Tak mi mówi nawigacja.

      – Macie solidne lampy? Bez nich nic nie zrobicie. Tu jest jak w tunelu. Jebana ciemność. Jak w głowie naszego naczelnika, jedna wielka nicość.

      – Zajechałem do firmy, aby je zabrać. Właśnie wyruszam z Kłodzka i jadę do was.

      – Doskonale. Na miejscu jest prokurator. Pokieruje was.

      – Gembarowski?

      – Sokołowski.

      – To dobrze, nie znoszę tamtego patafiana.

      – Nie jesteś jedyny. Zadzwoń do Jurka, to wyśle kogoś po ciebie. Pomoże ci trafić na miejsce i przenieść sprzęt. Od razu ostrzegam, że czeka cię co najmniej pół dnia roboty, a pewnie cały dzień. Zresztą nie tylko ciebie, nas wszystkich.

      – Żartujesz sobie? – Krauze usłyszał wściekły głos technika.

      – Chciałbym, ale nie.

      – Cholera, to dobrze, że zjadłem przed przyjazdem.

      Krauze rozłączył się, jak to miał w zwyczaju. Niemal zawsze urywał rozmowę w połowie zdania.

      Źle, że jadłeś śniadanie. Bo zaraz się porzygasz, pomyślał, a potem przyspieszyli.

      2

      W kabinie auta migotały światła dwóch latarek. Policjanci przeczesywali porzucony na uboczu samochód. Krauze z Rudzkim podeszli bliżej.

      – Znaleźliście coś? – zapytał Rudzki.

      – Niestety, nic więcej tu nie ma.

      – To coś słabo szukacie. Wykażcie się przed podkomisarzem – zmotywował ich. – Mieliście co najmniej piętnaście minut na to, by zgłębić temat, a wy macie tylko zeszycik?

Скачать книгу