Milczenie. Hubert Hender
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Milczenie - Hubert Hender страница 7
– Dominik, wrzuć to do folii, trzeba będzie przeczytać, może się czegoś dowiemy. A potem przekażemy do analizy laboratoryjnej, może są jakieś ślady. I rozwiń taśmę wokół pojazdu, żeby jakiś debil nam na niego nie wpadł. Trzeba go przypilnować – powiedział autorytarnie Krauze, po czym spojrzał na młodych policjantów. – Panowie, niezła robota, ale to wciąż za mało. Lećcie do końca tej drogi i sprawdźcie, czy coś tam jest. My się zajmiemy samochodem. – Pogonił ich i sam zaczął sprawdzać porzucony pojazd. W pierwszej kolejności silnik, potem obejrzał karoserię, szukając ewentualnych śladów krwi. Jeśli samochód należał do zamordowanych, to potwierdzą ich tożsamość jeszcze przed świtem. Teoretycznie znali nazwiska, ale potrzebna była stuprocentowa pewność. To podstawa.
– Sprawdź numery w bazie.
Rudzki wyciągnął telefon i zadzwonił do dyżurnego. Krauze nie dosłyszał jednak całej rozmowy, ponieważ otworzył ciężkie metalowe drzwi i zajrzał do środka. Wszędzie walały się śmieci, na tylnej pace dostrzegł mnóstwo kory i trocin. Była tam też duża piła motorowa wraz z metalowym kanistrem na benzynę i zapasowymi łańcuchami. Zamknął samochód i sprawdził bak. Włożył do środka cienki patyk, wyciągnął i przyjrzał mu się. Paliwa było dużo. Wtedy usłyszał słowa aspiranta, który podszedł bliżej.
– Filip, mamy mały problem. Coś nam się nie zgadza.
– Co znowu?
– To nie jest ich pojazd. Jest zarejestrowany na inną osobę.
– Na kogo?
– Gość nazywa się Franciszek Sobczak. Mieszka w Sławęcinie. To niedaleko stąd. Zdaje się, że trochę daliśmy dupy z tym autem. Przeszukaliśmy nie ich samochód.
3
Gdy wracali, minęli się z Tokarzem. Szedł obładowany sprzętem i nawet nie miał jak podać im ręki na przywitanie. Powiedział, że niedługo dojedzie drugi technik, Daniel Zawada, który dowiedziawszy się, co się stało, postanowił olać takie drobnostki jak zapalenie gardła i podwyższona temperatura. Krauze ucieszył się, ale po tym, co tu dzisiaj zobaczył, marnie mu szło okazywanie radości. Powiedział technikowi, czego ma się spodziewać, głównie po to, by przygotować mężczyznę na widok zwłok. Może dzięki temu chłop się nie porzyga jak inni.
Kilka minut później wdrapali się na wzniesienie, dotarli do samochodu i odjechali w kierunku Sławęcina. Nawigacja podpowiadała, że miejscowość jest oddalona o nieco ponad dwa kilometry.
– Jaki tam był adres? – zapytał Krauze, jadąc powoli po wertepach. Auto wznosiło się i opadało. Musiał uważać, by nie zerwać zawieszenia.
– Sławęcin dziewięćdziesiąt dziewięć. To już niedaleko – odpowiedział Rudzki, po czym odchylił się o paręnaście stopni na wygodnym fotelu pasażera, jakby za moment mieli wyruszyć na wycieczkę krajoznawczą.
– Na wsi wszędzie jest „niedaleko” – odburknął Filip. – Lepiej patrz na numery. Jak znam życie, będą pomieszane. Mieszkałem kiedyś na wsi. Nowy listonosz nigdy nie mógł trafić do właściwego domu. Niemal jak mój stary po solidnej popijawie.
– Uwielbiam twoją brykę.
– Szkoda, że nie usłyszałem tego od Olki.
– Wciąż jest zła?
– Jakbyś zgadł. Powiedziała, że nie będzie jeździła tym złomem, bo nie spełnia norm bezpieczeństwa.
– Przecież kiedyś takie jeździły po drogach. I było mniej wypadków.
Krauze nieznacznie się uśmiechnął.
– Jej to powiedz.
– Nie wiem, czemu się przypierdala. Auto liczy pół wieku, ma prawo nie spełniać norm. Poza tym normy są ciągle zawyżane. Jak ktoś jeździ ostrożnie…
– A ja jestem ostrożnym kierowcą – wtrącił.
– No właśnie, to nie powoduje wypadków. I nie ma obaw, kiedy się sunie czymś takim po mieście. Cholera, można się w nim poczuć jak James Bond z lat sześćdziesiątych.
– Ja się zawsze tak czuję, tyle że jestem od niego przystojniejszy.
– Ile tym cudeńkiem zasuwałeś najwięcej?
– Z Olką? Najwięcej setkę. Z Marcelem sto pięćdziesiąt. Bałem się o niego. Sam zapierdalałem szybciej niż pendolino po polskich torach. Sto osiemdziesiąt pięć. Tylko jej nie mów, bo mnie zajebie.
– Jestem policjantem. Potrafię dochować tajemnicy zawodowej. Pod warunkiem, że też mnie przewieziesz z maksymalną mocą.
– Za dużo ważysz, nie da rady. To nie ciężarówka do przewożenia gabarytów.
Wjechali do niewielkiej miejscowości, leżącej zaledwie kilometr od przedzielonego na pół Jeziora Paczkowskiego. Na samym środku znajdowała się duża śluza oraz niewielka elektrownia wodna. Jezioro leżało na granicy województwa dolnośląskiego i opolskiego. Minęli dom osiemdziesiąt siedem, potem dwa kolejne. Kilkaset metrów dalej ujrzeli numer dziewięćdziesiąt.
– No proszę, nie są pomieszane. Zaraz będziemy na miejscu.
Chwilę później ich oczom ukazały się budynek mieszkalny i przylegające do niego stodoła oraz stajnia. Nie dostrzegli wejścia i uznali, że musi się znajdować od strony podwórza. Kiedy Krauze wjechał na błotnisty plac, auto obiegła sfora szczekających psów. Kilka małych kundli, jeden większy, w typie owczarka niemieckiego, oraz wielki stwór przypominający owcę. Krauze nie widział nigdy równie dziwnego zwierzęcia. Psy głośno ujadały, jakby chciały przywołać kolejne stwory z dalekich lasów.
– Oby nie obszczały mi samochodu. Bo zajebię.
W drzwiach pojawił się gospodarz i po chwili ruszył w ich kierunku. Wielki był z niego chłop. Miał na sobie robocze spodnie i brudną kurtkę, pod nosem gęste wąsy. Podkomisarz opuścił szybę, przechylił się i niemalże oparł o kolano Rudzkiego. Musiał się nagimnastykować, by ogarnąć wzrokiem tę zwalistą sylwetkę
– Jest pan właścicielem uaza o numerze rejestracyjnym DKV zero jeden jeden jeden dwa?
– A kto pyta?
– Znaleźliśmy go w lesie, trzy kilometry stąd.
– No i co wam do tego?
– Niech pan odpowie na moje pytanie. Jesteśmy z policji. Chcemy się dowiedzieć, dlaczego go pan tam zostawił.
– Tylko poniekąd jestem jego właścicielem, ale długo by o tym mówić – rzekł, po czym machnął potężną ręką. – Nie wyglądacie mi na policjantów.