Nie śpij, tu są węże!. Daniel L. Everett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nie śpij, tu są węże! - Daniel L. Everett страница 19

Nie śpij, tu są węże! - Daniel L. Everett

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      W porze deszczowej handlarze rzeczni przyjeżdżali codziennie do Maici z Marmelos w poszukiwaniu brazylijskich orzechów, „sorva” (najsłodsze owoce z drzewa couma), drzewa różanego i innych produktów z dżungli. Porządek był zawsze ten sam. W oddali słyszałem „putt-putt-putt” – dźwięk pochodzący z ich silnika Diesla. Czasami, choć nieczęsto, udawało im się przepłynąć bez zatrzymywania. Bałem się ich przybycia, ponieważ przerywali moje badania. Co więcej, często zabierali moich najlepszych nauczycieli języka, aby ci dla nich pracowali przez kilka dni lub nawet tygodni, co znacznie spowalniało moje postępy w nauce. Wiedziałem, że zamierzają się zatrzymać, ponieważ, w momencie gdy mijali mój dom, dało się słyszeć odgłos gongu, a w ten sposób pilot dawał znać operatorowi silnika, że powinien wyhamować łódź. Potem jeszcze kilka dzwonków, aby zatrzymać łódź, pozwalając, by spowolniona przez prąd Maici sprowadziła ich od tyłu pod idealnym kątem i prędkością, aby zadokować przed naszym domem na małej tratwie z bali, którą zbudowałem jako połączenie nabrzeża i platformy kąpielowej.

      Gdy łodzie przybywały, czekałem zwykle, aż zacumują, podczas gdy Pirahã zbiegali, aby zobaczyć, jakie dobra mogą mieć przy sobie handlarze. Wiedziałem, że najpewniej jeden z Pirahã przyjdzie do mojego domu i powie, że Brazylijczyk chce ze mną rozmawiać.

      Nauczyłem się zawczasu, że odrzucanie tych zaproszeń uznawano za niegrzeczne – nieważne, że od trzech do sześciu łodzi mogło zatrzymać się w tętniący życiem dzień i każda z nich mogła zająć co najmniej pół godziny, aby opowiedzieć o swoich interesach i wizycie. Z drugiej strony, nawet lubiłem rozmawiać z nimi i ich rodzinami, które często towarzyszyły im podczas podróży handlowych. Byli twardymi pionierami, twardymi ludźmi pod każdym względem, o imionach takich jak Silvério, Godofredo, Bernar, Machico, Chico Alecrim, Romano, Martinho, Darciel i Armando Colário.

      Lubili ze mną rozmawiać z kilku powodów. Po pierwsze, byłem najbardziej białym mężczyzną, jakiego większość z nich kiedykolwiek widziała, i miałem długą rudą brodę. Po drugie, mówiłem z poczuciem humoru. Mój portugalski był bliższy dialektowi z São Paulo niż ich własny dialekt „amazoński”, co czyniło go jeszcze mniej zrozumiałym przez amerykańskie samogłoski rozproszone swobodnie po portugalskich wyrazach. Po trzecie, miałem dużo leków, i wiedzieli, że nie pobieram za nie opłaty, gdyby byli chorzy. W końcu myśleli, że jestem wodzem Pirahã. Poza tym byłem biały i rozmawiałem w języku pirahã. To był wystarczający dowód na to, że byłem odpowiedzialny za tych handlarzy, którzy, pomimo że fajnie się z nimi rozmawiało, wszyscy byli jednakowo rasistowscy – uważali Pirahã za podludzi.

      Próbowałem ich przekonać, że Pirahã byli tak samo ludźmi, jak oni.

      „Ci ludzie przybili tu przed tobą z Peru, jakieś pięćset lat temu”.

      „Co masz na myśli mówiąc, że tu przybili? Myślałem, że to tylko stworzenia z tego lasu, jak małpy” – odpowiedział rzeczny człowiek.

      Byli znani z tego, że porównują Pirahã do małp. Przypuszczam, że obniżenie jednej z odmian Homo sapiens na skali naczelnych do statusu małp jest standardem w świecie rasistów. Dla nich Pirahã rozmawiali jak kury i zachowywali się jak małpy. Starałem się ich przekonać do zmiany zdania, ale na próżno.

      Ponieważ myśleli, że jestem szefem Pirahã, prosili mnie często, abym dla nich pracował. Oczywiście nie byłem szefem, a gdybym był, powiedziałbym im, że sami muszą zapytać Pirahã, czy się zgadzają.

      Pirahã komunikowali się z nimi za pomocą gestów, kilku podstawowych portugalskich zwrotów, które przyswoili, oraz kilkoma słowami, które oni i kupcy znali jako Lingua Geral – „język ogólny”, znany również jako „dobry język” (nheengatu), język oparty na języku portugalskim i tupinamba (obecnie wymarłym, ale dawniej bardzo rozpowszechnionym rdzennym językiem używanym prawie na całej linii brzegowej Brazylii).

      Pewnej nocy około dziewiątej, kiedy dzieci były już utulone, a Keren i ja szliśmy spać, do wioski przybyła łódź, której wcześniej nie widziałem. Pirahã krzyknęli w kierunku mojej sypialni, że właściciel ma na imię Ronaldinho. Oczywiście chciał się ze mną widzieć, więc wstałem i poszedłem na pokład, aby z nim porozmawiać. Od samego początku cała sytuacja wyglądała podejrzanie. W zasięgu wzroku nie było ani jednego towaru. Łódź była jednak stosunkowo duża – miała ponad piętnaście metrów długości i trzy i pół metra szerokości, z pokładem pokrytym ładownicą.

      Usiadłem na końcu pustego statku. Ronaldinho usiadł na drugim końcu, z Pirahã siedzącymi wzdłuż pokładu.

      „Muszę wiedzieć, czy mogę zabrać około ośmiu mężczyzn ze sobą do zbierania orzechów brazylijskich” – powiedział.

      „Nie musisz mnie pytać. To naprawdę nie moja sprawa. Zapytaj Pirahã”.

      Mrugnął do mnie jakbyśmy oboje wiedzieli, że powiedziałem to jedynie na pokaz. Następnie dodałem coś, o co poprosił mnie dyrektor biura Pôrto Velho National Indian Foundation (FUNAI), Apoena Meirelles, abym powiedział tym handlarzom.

      „Jedyne, czego wymaga prawo, to to, że jeżeli Indianie zgodzą się dla Ciebie pracować, musisz zapłacić im aktualną cenę rynkową za ich produkty lub przynajmniej minimalną płacę za ich pracę”.

      „Ale ja nie mam pieniędzy” – odpowiedział Ronaldinho.

      „Pieniądze nie byłyby odpowiednie dla Pirahã. Możesz płacić im w towarach” – zasugerowałem.

      „OK” – mruknął nieprzekonany.

      Rozejrzałem się ponownie. Być może niektóre dobra znajdowały się pod pokładem, w schowku zwanym po portugalsku porão.

      „Ale nie możesz zapłacić im w cachaça (rum z trzciny cukrowej, wymawiane ka-SHA-sa)” – ostrzegłem go. „Dyrektor FUNAI mówi, że jeśli sprzedajesz im alkohol, możesz zostać ukarany karą nawet do dwóch lat więzienia”.

      „Och, nigdy nie dałbym im alkoholu, panie Daniel” – obiecał Ronaldinho. „Inni handlarze to robią, ale dzięki Bogu nie jestem jednym z tych nieuczciwych gości”.

      Bzdury, pomyślałem, lecz zatrzymałem to dla siebie i powiedziałem tylko, że idę się położyć.

      „Boa noite” – powiedziałem wychodząc.

      „Boa noite” – odpowiedział.

      Poszedłem do domu i szybko zasnąłem, choć mój sen był zakłócony przez śmiech dobiegający z łodzi. Byłem raczej pewny, że daje Pirahã cachaçę, ale nie chciałem bawić się w policjanta. Byłem zmęczony i czułem się trochę nieswojo. Wtem, około północy, z głębokiego snu obudziły mnie wrzaski. Pierwsze słowa, które wbiły mi się w uszy, brzmiały: „Nie boję się zabić Amerykanów. Brazylijczyk mówi, żeby ich zabić, i wtedy da nam nową strzelbę”.

      „A więc zamierzasz ich zabić?”.

      „Tak, zastrzelę ich, gdy będą spać”.

      Ta dyskusja dochodziła z ciemnej dżungli mniej niż trzydzieści metrów od mojego domu. Większość mieszkańców wioski upiła się cachaçą z trzciny cukrowej Ronaldinhia. Ale Ronaldinho nie tylko dał im cachaçę z trzciny cukrowej. Namawiał ich, aby zabili mnie i moją rodzinę, oferując nowiutką strzelbę

Скачать книгу