Nie śpij, tu są węże!. Daniel L. Everett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nie śpij, tu są węże! - Daniel L. Everett страница 16

Nie śpij, tu są węże! - Daniel L. Everett

Скачать книгу

i Godofredo opowiadali mi o Fernando. Według nich był ciężkim przypadkiem z niewielką ilością współczucia dla biednych. Nie zboczyłby ze swojej ścieżki, żeby pomóc komukolwiek. Wielu ludzi obawiało się go i tego, że jego załoga, dwudziestka surowo wyglądających mężczyzn, zrobi, cokolwiek im rozkaże. Myślałem o tym, co mam mu powiedzieć. Chciałem wyjść na elokwentnego Portugalczyka i przekonać go, by zrobił mi ogromną przysługę.

      „Dzień dobry” – powiedziałem. „Moja żona jest ciężko chora i muszę zabrać ją do doktora najszybciej, jak się da. Zapłacę każdą cenę, jeśli zabierzesz moją rodzinę do miasta Humaitá motorówką, którą holujesz”.

      „Nie wypożyczam naszej motorówki” – odpowiedział szorstko, praktycznie na mnie nie spoglądając.

      „Cóż, w takim razie zapłacę ci, ile tylko chcesz, żeby twój statek popłynął prosto do Humaitá, nie zatrzymując się już nigdzie po drodze”. Nie obchodziło mnie to, że wielu ludzi było zależnych od tej łodzi z powodu ich własnych potrzeb zdrowotnych i żywieniowych, oraz fakt, że mogłem skazać innych na los podobny do Keren, jeśli Fernando zaakceptuje moją ofertę.

      Fernando odpowiedział: „Zrozum, kolego, jeśli twoja żona ma umrzeć, to umrze. Tak to już jest. Nie przyspieszę dla ciebie”.

      Gdyby nie miał swojej załogi, która by go obroniła, zareagowałbym gwałtownie. Wróciłem do mojej rodziny. Byłem niecierpliwy i spięty – bardziej niż kiedykolwiek pamiętam. Podczas gdy myślałem o tej sytuacji i modliłem się, łódź zwolniła. Następnie, jak zauważyłem, zatrzymała się w pobliżu kilku domów, aby zabrać więcej pasażerów, jak przypuszczałem, lecz niespodziewanie motor zatrzymał się całkowicie. Cisza. Początkowo myślałem, że może być problem z silnikiem. Jednak potem z niedowierzaniem zaobserwowałem, jak cała załoga i Fernando opuszczają łódź w identycznych strojach piłkarskich. Na szczycie wzgórza dostrzegłem polanę. Czekało na niej wielu mężczyzn ubranych w stroje piłkarskie. Wysiadła także większość pasażerów. Przez dwie pieprzone godziny myślałem, w jaki sposób zabiłbym tych ludzi za grę w piłkę nożną, podczas gdy moja żona i córka umierały na łodzi. Ukradłbym statek i zostawił wszystkich pasażerów na meczu, ale nie byłem w stanie obsługiwać go sam. W mojej głowie pojawiały się najstraszniejsze i najokrutniejsze myśli, jakie kiedykolwiek rozbrzmiewały w moim mózgu. Muszę przyznać, że to nie były myśli uduchowionego misjonarza. Były to myśli godne mojego rozbijającego się w barowych burdach ojca.

      W końcu wszyscy wrócili na łódź, śmiejąc się i flirtując; szczęśliwi i gotowi kontynuować naszą podróż do Humaitá. Zastanawiałem się, co było nie tak z tymi ludźmi? Czy są całkowicie pozbawieni jakiegokolwiek człowieczeństwa? Wiele lat później, kiedy trauma tej podróży osłabła, zacząłem rozumieć brazylijską perspektywę.

      Te moje niezwykłe trudności, których doświadczyłem, były jedynie zwykłym życiem codziennym dla wszystkich pasażerów tego statku. Nikt nie panikował mierząc się ze swoim życiem, jakkolwiek ciężkie by ono nie było. Każdy mierzył się ze swoimi problemami i robił to sam. Pomimo chęci Brazylijczyków, aby pomóc, istnieje również silne poczucie, przynajmniej wśród kabokli, że trzeba sobie samemu poradzić z własnymi problemami. Coś w rodzaju: „Chociaż ja zawsze chętnie ci pomogę, nie chcę prosić o pomoc”.

      Te dni były najdłuższymi w moim życiu. To było jak bycie w pływającym więzieniu. Próbowałem się zrelaksować, siedząc na ławce w pobliżu hamaku Keren, i obserwować florę i faunę na brzegach, które mijaliśmy bardzo powoli, gdyż posuwaliśmy się w górę rzeki z prędkością około sześciu węzłów (ok. 11 km/h). Brak prywatności dla Keren i Shannon, ciągłe spojrzenia pozostałych pasażerów, to wszystko było dla mnie niesamowicie trudne. Chociaż ludzie byli w większości mili, bardzo źle się czułem, gdy ciągle mówili o mnie w trzeciej osobie, jakby mnie tam nawet nie było.

      „Ona umrze, prawda?” – zapytała jedna kobieta.

      „Oczywiście, że tak. Ten gringo był na tyle głupi, żeby sprowadzić tu swoją rodzinę. Zachorowali na malarię”.

      Gdy usłyszałem powszechną diagnozę, którą pasażerowie postawili – malarię, czułem się zadowolony z siebie i lepszy od tych ludzi, gdyż nie mieli o tym pojęcia, a Keren i Shannon miały tak naprawdę dur brzuszny.

      „Jej twarz jest strasznie poparzona słońcem”.

      „Spójrz, jak wszyscy są biali!”.

      „Założę się, że ma dużo pieniędzy”.

      I tak mijały godzina po godzinie, z każdą chwilą zwiększając moje otępienie.

      Później, trzeciej nocy po opuszczeniu Auxiliadory, skręciliśmy w Madeirę. Od strony prawej burty zaczęły pojawiać się światła. Nie widziałem elektryczności od tygodni. Światła Humaitá przecinały ciemności dżungli i przypomniał mi, że istnieje świat poza

      Pirahã, a nawet jeszcze dalej za Maici. Najważniejszym był jednak fakt, że elektryczność była dowodem na obecność cywilizacji i tym samym lekarzy. Zaczęliśmy zwalniać i przecinać Madeirę, w odległości ponad mili od miasta. Było około trzeciej nad ranem, kiedy wyszedłem na brzeg. Znajdowały się na nim jakieś pokruszone betonowe stopnie, ale z powodu erozji brzegu, z powodu ciągłych przepływów stały się bezużyteczne. Wąską, sprężystą deskę o szerokości stu dwudziestu centymetrów rzucono pomiędzy łodzią a brzegiem. To był nasz trap. Nikt nie zaoferował mi pomocy przy przenoszeniu przez nią mojego bagażu i dzieci. Zbyt się spieszyłem, by czekać na czyjąś dobroduszność, więc wziąłem torby, a także Kristene i Caleba, i zaniosłem ich po desce, a potem w górę brzegu do opuszczonej konstrukcji na samym jego szczycie. Z oddali już widziałem taksówki czekające na pasażerów.

      Powiedziałem wtedy Kris: „Poczekaj tutaj. Nie ruszaj się. Usiądź na torbach. Nie pozwól nikomu zabrać naszych toreb. Wezmę mamę i Shannon. Miej oko na Caleba. Rozumiesz?”.

      Kristene nadal mocno spała. Była już 3:30 w nocy.

      „Tak, tatusiu” – powiedziała, pocierając oczy i rozglądając się, próbując dowiedzieć się, gdzie jest.

      Pobiegłem z powrotem po desce i zdjąłem nasze hamaki. Położyłem Keren na ławce na łodzi, a Shannon kazałem pobiec przez deskę do Kris. Trzęsła się i jęczała z bólu. Wziąłem Keren w ramiona; była jeszcze lżejsza niż kiedy wychodziliśmy z łodzi pierwszy raz. Zaniosłem ją prosto do taksówki. Kierowca pomógł mi wrzucić torby do bagażnika, a ja upchnąłem dzieci i Keren na tylnym siedzeniu. W ciągu kilku minut byliśmy w drodze do szpitala.

      Szpital, w którym byliśmy, do dziś znajduje się na obrzeżach miasta. Wtedy był biały, z podłogami wyłożonymi kafelkami i prostymi ścianami z cegły i gipsu. Wziąłem wszystko

      z taksówki do recepcji. Światła zwisały z drutów wystających z sufitu. Nikogo nie było za biurkiem na recepcji. To miejsce wydawało się opuszczone. Znajdowało się tam może pięćdziesiąt łóżek. Ale mimo wszystko to był szpital! Biegałem po korytarzach w poszukiwaniu pomocy. W końcu znalazłem mężczyznę w białym garniturze śpiącego na stole do badań.

      Powiedziałem: „Moja żona jest bardzo chora. Myślę, że ma dur brzuszny”.

      Wstał powoli i odpowiedział: „Tyfus? Rzadko tutaj występuje”.

      Poszedł

Скачать книгу