Nie śpij, tu są węże!. Daniel L. Everett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nie śpij, tu są węże! - Daniel L. Everett страница 13

Nie śpij, tu są węże! - Daniel L. Everett

Скачать книгу

górujące ponad trzydzieści pięć metrów nad rzeką, o średnicy co najmniej metr, których jaskrawożółte i fioletowe kwiaty podświetlały otaczającą je zieleń. Brazylijczycy z tego regionu nazywają drzewa ipê passar bem (wyzdrowienie). Miałem nadzieję, że ich widok przyniesie nam szczęście. Słońce było jasne, a bryza chłodna. Las był zielony, wydawał się być dzisiaj gościnny. Teren tutaj, tuż u ujścia rzeki Marmelos, był pagórkowaty, ze stromymi brzegami ze wszystkich stron i licznymi zatoczkami, które moim niewprawionym oczom trudno było odróżnić czasami od głównej rzeki.

      W oddali widziałem potężne brazylijskie orzechy górujące nad lasem. Spojrzałem na to wszystko w nowy sposób. Czy natura jest piękna, jeśli Twoja rodzina umiera w niej bez pomocy? Ustaliłem, że piękno w naturze jest naprawdę pięknem naszego postrzegania jej. Nie, natura nie byłaby piękna, gdyby ludzie tego nie stwierdzili. Ale, mój Boże, natura jest piękna. Niezależnie od źródła, powiew wiatru falujący na wodzie, kołyszące się gałęzie drzew, jasnoniebieskie niebo, zdrowie i siła w moich ramionach, czystość oczu, determinacja w moim sercu – to były piękne rzeczy, poczułem jedność z naturą we wszechobecnej walce o życie.

      W końcu zobaczyłem wlot do Pau Queimado i skierowałem swój błyszczący kajak w tę stronę. Po mniej więcej minucie, gdy otaczały nas strome brzegi tego miniaturowego fiordu, zobaczyłem polanę, pole manioku i chatę ze strzechą. Brzeg miał około 60 procent nachylenia, ponad trzydzieści pięć metrów w górę. Miał bogaty brązowy kolor z trawą u szczytu. Brazylijczycy wzdłuż rzek utrzymują czyste domy i obszary wiejskie, będąc imponująco pracowitymi, ceniąc czystość i porządek wokół swoich domów. Pobiegłem po schodach, które właściciele wyryli na brzegu, każdy stopień otoczony był drewnem o grubości około 7 centymetrów. Dotarłem do góry dysząc i rozejrzałem się. Na podłodze chaty siedziało kilka osób, najwyraźniej spożywających posiłek.

      „Czy wiecie, jak dostać się do Santa Loo-CHEE-a?” – powiedziałem bez zastanowienia, nie przejmując się klasyczną subtelnością przedstawiania się kabokli – krótką, przyjazną rozmową i oznaką spokoju na każde zadane pytanie.

      Matka karmiła małego chłopca w kącie. Mężczyzna siedział mieszając kleik z ryb i mączki (mączka z manioku) w wydrążonej tykwie. Hamaki były starannie owinięte wokół belek poprzecznych w niskim dachu. Mimo swojej wysokości w stosunku do rzeki, chatę wzniesiono na osiemnastocentymetrowych palach, z podłogą, ze ścianami i z okiennicami z desek. Kabokle zamykają swoje domy w nocy, pomimo upału, ze strachu przed zwierzętami, duchami i złodziejami.

      „Não existe por aqui nenhum lugar por esse nome” (Nie ma tu miejsca o tej nazwie) – odpowiedział mi mężczyzna, czerwonoskóry cudzoziemiec o dzikich oczach, gdy wszyscy się we mnie wpatrywali.

      „Ale Vicenzo, facet, który współpracuje z Ojcem José – znasz Ojca José? – powiedział, że w Santa loo-CHEE-a jest ścieżka od Marmelos do Madeiry” – próbowałem wyjaśnić.

      Kobieta w tle zasugerowała: „Musi mieć na myśli Świętego Mikołaja. Tam jest ścieżka”.

      „Och, jasne, o to chodzi” – odpowiedzieli inni zgodnie.

      Trochę nadziei! Powiedzieli mi, że to około trzydziestu minut w dół rzeki, tuż obok małego domku z żółwiami. Stwierdzili, że skrawek ziemi równoległy do rzeki przysłania położenie osady ludziom, którzy płynęliby w dół rzeki, ale zobaczyłbym ją, gdybym nadal patrzył w lewo. Krzyknąłem: „Muito obrigado!” (dziękuję bardzo), gdy biegłem po schodach. Kristene i Caleb nadal siedzieli cicho w kajaku, rozmawiając ze sobą. Shannon narzekała, że jest rozpalona. Keren powiedziała, że zamierza wskoczyć do rzeki, by złagodzić gorączkę. Ruszyłem przy pełnej prędkości, silnik o mocy 6,5 koni mechanicznych pozostawiał za nami żałośnie słaby ślad.

      Po trzydziestu minutach spojrzałem w stronę portu i pomyślałem, że mogę zobaczyć zatoczkę. Prawie ją minąłem, ale oto była polana, na szczycie kolejnego stromego brzegu, wysokiego na około pięćdziesiąt pięć metrów, z tymi samymi rzeźbionymi stopniami. Zatrzymałem się i zacumowałem kajak na dole stopni. Złapałem Kristene jedną ręką, a Caleba drugą. Shannon i Keren powiedziałem, że wrócę po nie. Pobiegłem na szczyt, z walącym sercem, w poszukiwaniu osoby dorosłej.

      Mała osada była również bardzo czysta i uporządkowana, z szerokimi ścieżkami i dobrze pozamiatanymi polanami wokół jaskrawo pomalowanych domów. Budynek kościoła znajdował się pośrodku małego skupiska sześciu domów wzdłuż brzegu Marmelos. Ręcznie wycięte ławki z grubej deski zostały zbudowane pod kilkoma drzewami. Marmelos była ponad dwieście siedemdziesiąt metrów po drugiej stronie, niebieskawo-czarna z tego punktu widzenia. Wiał lekki wietrzyk i padał cień, który zapewniał wygodne miejsce do odpoczynku, ale nie miałem czasu na odpoczynek.

      Spostrzegłem kilka kobiet rozmawiających pod cienistym drzewem, jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, więc energicznie do nich podszedłem. Patrzyły już w moim kierunku i bez wątpienia dyskutowały o przybyciu cudzoziemców z górnej części rzeki – miejsca, do którego moglibyśmy od teraz tylko polecieć; aby dotrzeć do Pirahã łodzią, należałoby odpłynąć przed Santa Luzia. Znów nie traciłem czasu na uprzejmości, zadając moje pytanie natychmiast, gdy tylko byłem blisko.

      „É aqui que tem um varador para o Rio Madeira?” (Czy to tutaj jest ścieżka prowadząca do rzeki Madeira?).

      „Sim tem um caminho logo ali” (Tak, tutaj jest ścieżka) – odpowiedziała mi kobieta.

      Powiedziałem jej, że mam dwie bardzo chore kobiety w kajaku i zapytałem, czy mógłbym uzyskać pomoc w przeniesieniu ich do Madeiry. Wysłała małą dziewczynkę po swojego ojca. Zbiegłem, trzymając Shannon w ramionach. Kiedy znów dotarłem na szczyt skarpy, zobaczyłem najpiękniejszy widok na świecie: mężczyzn idących wzdłuż linii szlaku, mężczyzn o silnych plecach i ramionach, idących mi z pomocą, mnie – beznadziejnie nieudolnemu cudzoziemcowi, który nie zrobił dla nich nigdy nic w życiu. Ale najwyraźniej byłem mężczyzną z rodziną w potrzebie. Dowiedziałem się wtedy, że kabokle zawsze przyjdą z pomocą komuś w potrzebie, nawet własnym kosztem.

      Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, wszyscy usłyszeliśmy głośny plusk i… krzyk kobiety: „O meu Deus! Ela pulou na agua!”(O mój Boże! Ona wskoczyła do rzeki!).

      Keren była w rzece, próbując wciągnąć się z powrotem do kajaku. Zbiegłem do niej.

      Powiedziała: „Woda jest taka chłodna. Było mi za gorąco”.

      Wziąłem ją w ramiona i po raz trzeci wbiegłem po skarpie. Keren wydawała się komunikatywna. Może zaczęła myśleć logicznie, pomyślałem, gdy położyłem ją pod cienistym drzewem z Shannon, Kris i Calebem.

      Siedząc na pniu pod pięknym drzewem mango, Keren powiedziała po portugalsku do stojących wokół ludzi: „Pamiętam to miejsce. Tam są słonie i lwy. Tato sprowadzał mnie tutaj, gdy byłam małą dziewczynką”.

      Wszyscy Brazylijczycy spojrzeli na nią, a potem na mnie. Uświadomili sobie, że ma urojenia. Nikt nie powiedział nic oprócz „Pobrezinha” (biedactwo).

      Mężczyźni poszli do lasu i wrócili po kilku minutach z dwoma kłodami o grubości 15 centymetrów. Na każdej z nich zawiesili hamak. Umieściliśmy Keren w jednym z nich, a Shannon w drugim. Czterech mężczyzn ruszyło z nimi, w tym dwóch mężczyzn na jeden hamak, w dół ścieżki. Przypiąłem cały nasz bagaż i poprosiłem innego mężczyznę, aby zajął się łodzią Vicenzo (ktoś

Скачать книгу