Nie śpij, tu są węże!. Daniel L. Everett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nie śpij, tu są węże! - Daniel L. Everett страница 12

Nie śpij, tu są węże! - Daniel L. Everett

Скачать книгу

nie naciskałbym i nie wydostał nas stąd. I, mówiąc szczerze, po prostu byłem na skraju mojej wytrzymałości. Zbyt zmęczony, żeby nadążyć za potrzebami mojej chorej rodziny w wiosce.

      Z wielu powodów trudno było mi podjąć decyzję odejścia. Odczuwałem niepewność i niebezpieczeństwo związane z podróżą oraz komplikacje i stres związane z odpowiedzialnością za wszystkich wziętą na siebie, podczas gdy już czułem się ekstremalnie wyczerpany. Byłem pewien, że inni misjonarze w bazie domowej podzielą pogląd Keren, że jestem tchórzem bez wiary. (Jak się okazało, wcale mnie nie potępiali – byli bardzo wyrozumiali i pomocni). Wiedziałem również, że za nieco ponad tydzień zaplanowano lot dostawczy do wioski. Samolot mógłby zabrać rodzinę do Pôrto Velho. Ale gdybym czekał, myślę, że Keren najprawdopodobniej by umarła. Ryzyko wcześniejszego wyjazdu było mniejsze niż ryzyko oczekiwania na lot. Ale tak naprawdę po prostu nie chciałem czekać, a każdy kolejny stracony sen męczył mnie tak, że stałem się bezużyteczny dla siebie i mojej rodziny. Musiałem coś zrobić.

      Gdy pojawiłem się z Keren na brzegu rzeki, Xabagi, stary Pirahã, podszedł do mnie z pytaniem, czy mogę przywieźć zapałki, koce i inne towary, kiedy wrócę z miasta. Odpowiedziałem ze złością: „Keren jest chora. Shannon jest chora. Nie zamierzam niczego kupować” (gdybym wiedział, jak powiedzieć „cholera” w języku pirahã, powiedziałbym). Wybieram się do miasta, żeby zdobyć wodę (lekarstwo), by znów wyzdrowiały”.

      Byłem zły, i jestem pewien, że to pokazałem. Cała moja rodzina była w niebezpieczeństwie, a wszyscy Pirahã potrafili myśleć tylko o sobie? Spróbowałem uruchomić mały silnik Johnsona – zaskoczył od razu. Kajak przechylał się z boku na bok, co stanowiło zagrożenie, zanim jeszcze ruszyliśmy, ponieważ mieliśmy tylko około 7 centymetrów burty wystającej ponad wodę, a woda była głęboka na ponad 15 metrów w większości miejsc o tej porze roku. Gdybym wywrócił nas z powodu braku doświadczenia, nastąpiłaby katastrofa. Nie miałem kamizelek ratunkowych, za to dwoje małych dzieci i dwie bardzo chore pasażerki, które nie dopłynęłyby do brzegu. Nie potrafiłbym ich wszystkich uratować w potężnym nurcie Maici. Ale nie miałem wyboru.

      „OK, Boże. Teraz jestem w jednej z tych opowieści misyjnych, które kiedyś bardzo mnie inspirowały. Chroń nas, Boże” – pomyślałem.

      Odpłynęliśmy od brzegu. Pirahã krzyczeli: „Nie zapomnij o zapałkach! Nie zapomnij o kocach! Przywieź posiłek z manioki. I mięso konserwowe!”. Lista wydłużała się. Pod warkotem silnika dwusuwowego słyszałem krakanie pary czerwonych ar lecących nad nami, choć równie dobrze mogły lecieć do swojego gniazda. Słońce świeciło jasno. Mieliśmy już drugą połowę lat siedemdziesiątych i nie było jeszcze ósmej rano.

      Ale prędkość 15 kilometrów na godzinę dała nam poczuć bryzę. Twarze Keren i Shannon były jasne w świetle słonecznym. Płynęliśmy od około godziny, kiedy Kristene powiedziała, że jest głodna. Zwolniłem i otworzyłem puszkę brzoskwiń. Powiedziałem Kristene, aby umyła ręce w rzece, a następnie wyciągnęła brzoskwinie z puszki rękami. Caleb zrobił to samo. Kristene zwróciła się do Keren i zapytała: „Mamusiu, chcesz jakieś brzoskwinie?”. Keren zaskoczyła mnie, siadając i klepiąc Kristene po twarzy. Kazała jej się zamknąć. Potem Keren straciła przytomność. Kristene nie płakała. Obdarzyła mnie zbolałym i zdziwionym wyrazem twarzy. Powiedziałem: „Mamusia jest chora, kochanie. Nie wie, co robi”. Kristene już to wiedziała. Caleb też. Shannon niczego nie chciała. Więc skończyliśmy brzoskwinie i pozwoliłem Kristene i Calebowi napić się syropu z puszki.

      Mijaliśmy dżunglę, beznamiętną zieleń po obu stronach. Żadne inne łodzie nie pływały po rzece. Woda była wysoka, więc musiałem uważać, aby pozostać na głównym torze wodnym i nie podążać fałszywymi kanałami w bagna. Na szczęście główny prąd był zwykle łatwy do wykrycia. Ale nie zawsze. Kiedy woda nagle rozlewała się przede mną w coś, co wyglądało jak bagno zamiast rzeki lub na kilka widocznych kanałów naraz, byłem zdezorientowany.

      Po kolejnej godzinie Keren usiadła i poprosiła o wodę. Starałem się nalać jej trochę, ale wyrwała mi menażkę z ręki i wzięła kubek. Potem odsunęła kubek w drugą stronę i zaczęła opróżniać menażkę na swoje kolana. Próbowałem ją odzyskać, mówiąc: „Kochanie, pozwól mi to zrobić za ciebie. Po prostu rozlewasz wodę”.

      Spojrzała na mnie ze złością i odpowiedziała: „Ta podróż byłaby o wiele fajniejsza, gdyby ciebie nie było”. Następnie włożyła menażkę do ust i napiła się wody. Dałem też wody Shannon, a następnie kontynuowaliśmy podróż.

      Kilka godzin później zobaczyłem dom na polanie na brzegu po mojej lewej stronie. Zatrzymałem się. Czy możliwe, że bylibyśmy już na drodze prowadzącej do Madeiry? Mój portugalski był nadal na poziomie podstawowym, ale wszedłem na brzeg i klaskałem przed domem, dopóki kobieta nie otworzyła okna. Zapytałem ją, czy to Santa Luzia.

      Kobieta opowiedziała: „Nigdy nie słyszałam o tym miejscu”.

      „Czy jest ktoś jeszcze, kto mógłby mi pomóc?” – zapytałem, prawie błagając.

      Było około drugiej po południu i mieliśmy mniej niż ćwierć zbiornika benzyny, wystarczającego na jedną lub dwie godziny. Gdybym nie znalazł wkrótce Santa Luzia, musiałbym zacząć wiosłować. Być może musielibyśmy spędzić noc w kajaku.

      Kobieta wskazała w górę rzeki i powiedziała: „Tam, w Pau Queimado, mogą wiedzieć, gdzie jest to miejsce, którego szukasz”.

      „Ale właśnie przypłynąłem z górnego kierunku rzeki i nie widziałem żadnej osady”.

      „Jest w pierwszym ujściu rzeki po twojej lewej stronie” – wyjaśniła.

      Podziękowałem jej i wróciłem do łodzi. Byłem rozpalony i czerwony od słonecznych oparzeń. Podobnie jak wszyscy z mojej rodziny. Kiedy wracałem do kajaku, po raz kolejny spojrzałem na dom tej kobiety, ujrzawszy po raz pierwszy, jak żyła jej rodzina. Dom był pomalowany na biało – to zapewne nie było łatwe ani tanie dla tej rodziny, próbującej utrzymać się przy życiu. Dlaczego chcieli to zrobić? Aby biel odbijała ciepło? Nie, chcieli, aby ich dom był atrakcyjny, mimo że w dżungli rzadko pojawiali się nowi ludzie. Były drzewa jambu, produkujące czerwone, soczyste, słodkie, podobne do jabłek owoce. Były rośliny papai. Pole manioku, trzciny cukrowej, słodkich ziemniaków i cará znajdowały się w pobliżu, będąc widocznymi wzdłuż ścieżki idącej od domu. Teren wokół domu był czysty i wysprzątany, niektóre jego części miały zieloną trawę przyciętą maczetą, a inne piaszczystą ziemię. Dom został wykonany z desek, które mąż kobiety bez wątpienia wykroił sam. Niedaleko mojego kajaka zauważyłem szereg żywych żółwi żółto kropkowanych z rzeki Amazonki, przywiązanych do nabrzeża domu w płytkiej wodzie. Żółwie te są ulubionym jedzeniem i produktem handlu dla amazońskich kabokli (caboclo) (są znani z uwagi na bycie portugalskojęzycznymi mieszkańcami środkowej części Brazylii). Gdy odwiązałem kajak i skierowałem go w górę rzeki, pomyślałem, że musi być ciężko zarabiać na życie, łapiąc żółwie.

      Życie dla tych ludzi nie jest łatwe. A jednak żyją tak, jakby takie było, witając ludzi z łaską bożą, dobrym humorem i chęcią pomocy. Miałem o wiele więcej niż oni, a jednak, gdy uważniej przyjrzałem się mojemu zachowaniu, zdałem sobie sprawę, że jestem bardziej spięty, mniej życzliwy i mniej gościnny niż ci ludzie. A przecież byłem misjonarzem. Musiałem się jeszcze wiele nauczyć.

      Ale

Скачать книгу