Dom dzienny, dom nocny. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dom dzienny, dom nocny - Olga Tokarczuk страница 18
Odwijała je z gazet i mówiła:
– Dotknij, jakie są miękkie i żywe. Włosy żyją nawet po ścięciu. Nie rosną wprawdzie, ale wciąż żyją, oddychają. Są jak ludzie, których ciała przestały już rosnąć, ale to przecież nie znaczy, że umarli.
Ale ja nie śmiałam wziąć ich do ręki. Myślę, że się brzydziłam.
– Skąd je wzięłaś? – zapytałam, a ona powiedziała, że miała znajomego fryzjera, który już nie żyje. Zostawiał jej najpiękniejsze warkocze dziewcząt, którym znudziła się fryzura topielic. Podnosił je dla Marty z podłogi, owijał w papier i trzymał w szufladach fryzjerskich stolików, żeby je potem jej wręczyć jak prezent. Czasem nawet zbierał Marcie zamówienia na peruki od kobiet, które straciły włosy z powodu choroby czy starości. Albo od mężczyzn. Ich łysina dotyka częściej, choć może mniej boleśnie. Marta mówiła, że włos, który rośnie, zbiera myśli człowieka. Kumuluje je w sobie w postaci bliżej nie określonych cząsteczek. Jeżeli więc chce się o czymś zapomnieć, zmienić, zacząć od początku, trzeba obciąć włosy i zakopać w ziemi.
– Co z tymi, którzy wkładają na głowę perukę zrobioną z czyichś włosów? – zapytałam.
– To wymaga odwagi – powiedziała Marta.
– Trzeba wziąć na siebie myśli człowieka, od którego pochodzą włosy. Trzeba być gotowym na czyjeś myśli, samemu trzeba być silnym i odpornym. I nie można nosić peruki cały czas, trzeba z tym uważać.
Marta robiła kiedyś wiele peruk, pięć, sześć rocznie. Prawie zawsze na konkretne zamówienia. Dobierała włosy do zamawiającego, ich fakturę i kolor, bo kiedyś nie było możliwości farbowania. Układała pasma w tę samą stronę, potem moczyła je w wodzie z mydłem, żeby je odtłuścić i wyczyścić. Gdy wyschły, zawijała pasma na palec i rzucała na czesadło. W czasie czesania pojedyncze krótsze włosy odpadały. Zostawało jej w ręku pasmo czyste, lśniące, równiutkie jak świeżo skoszona trawa. Potem używała kartacza, czyli dwóch płytek ze szczotką, która przytrzymywała pasma. Z kartacza Marta wyciągała cieniutkie pasemka, kilka włosków, jak te, które czasami opadają na oczy i które niecierpliwie się odgarnia. Takie pasmo wiązała na niciach pletni. Pokazała mi to. Włosy były nizane specjalnymi węzłami na nici, jak frędzle. Długie pasma musiały być wiązane podwójnie, a nawet potrójnie. Takie grzywki bez czoła Marta rozciągała potem w pokoju, żeby włosy nie pogniotły się i nie połamały. Od tego momentu zaczynało się robienie peruki. Po to są właśnie wieczory, żeby splatać nici przysupełkowanych włosów w przestrzenną siatkę. Marta robiła to szydełkiem, zupełnie jak wełnianą czapkę. Jej chude palce o bladych paznokciach sprawnie przeciągały nici z włosami przez oczka. Zaczynała od kółka, które będzie kiedyś na samym czubku głowy, potem dodawała oczek, zbierała je tak, że spod jej palców wyłaniał się kształt półkolisty, obejmujący. Przy konkretnych zamówieniach trzeba było dobrze znać wielkość i kształt głowy. Dlatego Marta prowadziła zeszyt, w którym zapisywała swoje pomiary. Pokazała mi go. „R.F. – 52, 54, 14” i nieudolny rysunek głowy z wysokim czołem zrobiony kopiowym ołówkiem, rozmazanym w kilku miejscach przez wilgoć, wylane mleko czy łzy. Albo: „C.B. 56, 53, 18” i szkic peruki, z przedziałkiem pośrodku i falami skręconych lekko włosów, które miały opaść na ramiona. Albo fryzetka, peruka niekompletna, pokrywająca tylko przód głowy, ale wiązana do tyłu, pod resztą naturalnych włosów, dla kogoś, kto łysieje od czoła. Albo lepianka, czyli tupecik – owłosiony naleśnik, przyklejany do skóry głowy, upragniony przez mężczyzn czeszących się „na pożyczkę” i drżących przed każdym podmuchem wiatru, który wyśmieje ich zabiegi i popsuje misternie układane kosmyki na lśniących łysinach.
Marta miała jeszcze kilka drewnianych głów, wypolerowanych przez nieustanne przytrzymywanie siatek z włosami. Jedna z nich była mała, jakby dziecinna, inna duża, aż trudno było mi uwierzyć, że naśladowała kształt czyjejś głowy. Na tak duże peruki najczęściej nie starczało włosów jednego gatunku i trzeba było melerować włosy, mieszać pasma pochodzące z wielu głów, dobierać je precyzyjnie pod względem grubości i koloru, tak żeby wyglądały naturalnie.
Marta mówiła, że kiedyś wszystkie kobiety chciały mieć przedziałki, proste i zdrowe, różowy znak wśród włosów równoległy do linii nosa. Żeby zrobić przedziałek w peruce, trzeba ją podkleić delikatną jedwabną siateczką albo młyńską gazą. Przez jej maleńkie oczka przeciągać pojedyncze włosy i wiązać je pod spodem jak mikroskopijną siatkę. Tamburowanie jest najbardziej czasochłonne, dlatego Marta uważała wszelkie przedziałki za szczyt wyrafinowania. Gdy odwiedzała nas znajoma, która nosi gładką fryzurę z przedziałkiem, widziałam, że Marta patrzyła na jej głowę z niepokojem. Nie podobały się jej też włosy farbowane, zwłaszcza rozjaśniane. Mówiła, że wtedy włos przestaje być magazynem myśli. Farba je niszczy albo zniekształca. Takie włosy nie mogą już pełnić swojej funkcji – magazynowania. Są puste i sztuczne. Lepiej je obciąć i od razu wyrzucić. Są martwe, bez pamięci i przeznaczenia.
Nie zdążyła mi powiedzieć wszystkiego. Potem przyszedł czas zajmowania się płynącą z gór wodą, kierowania jej strumyczkami poza domy, żeby nie podmywała fundamentów. Wzmacniania brzegów stawu, zanim w noc powodzi woda zniszczy je raz na zawsze. Albo suszenia przemoczonych butów i spodni. Tylko raz Marta pozwoliła mi przymierzyć jedną z nich – ciemną i skręconą. Przeglądnęłam się w lustrze; byłam młodsza i bardziej wyraźna, ale obca sobie.
– Wyglądasz jak nie ty – powiedziała.
Wtedy przyszło mi do głowy, żeby poprosić Martę o specjalną perukę dla mnie. Niechby Marta przyjrzała się mojej twarzy, zapisała ją w swojej perukarskiej pamięci. Niechby obmierzyła mi głowę, uwieczniła ją w swoim zeszycie, dodała do innych opisanych tam głów, a potem dobrała specjalnie dla mnie włosy, kolor i fakturę. Niechbym miała swoją własną perukę, która by mnie ukryła i zmieniła, która dałaby mi nową twarz, zanim ją sama w sobie odkryję. Ale nie powiedziałam jej o tym. Marta schowała perukę w woreczku pełnym orzechowych liści, które konserwują włosy.
Granica
Czechy graniczą z naszą ziemią, są w zasięgu wzroku. Latem słyszy się stamtąd szczekanie psów i pianie kogutów. W sierpniowe noce buczą zbożowe czeskie kombajny. W soboty gra dyskoteka w Sonowie. Granica jest bardzo stara, od wieków oddzielała od siebie jakieś państwa. Nie dała się tak łatwo zmienić. Drzewa przyzwyczaiły się, że rosną na granicy, tak samo jak zwierzęta. Jednak drzewa liczą się z nią – nie wychodzą poza swoje miejsce. Zwierzęta w swojej głupocie mają granicę za nic. Stada saren przenoszą się arystokratycznie każdej zimy na południe. Lis chodzi w tę i z powrotem dwa razy dziennie – zaraz po wschodzie słońca pojawia się na zboczu i potem wraca po piątej, gdy wszyscy oglądają Teleexpress. Według wędrówek lisa można regulować zegarek. Tak samo i my przechodzimy granicę w poszukiwaniu grzybów albo z lenistwa, bo nie chce nam się tłuc rowerem do Tłumaczowa, gdzie przechodzenie granicy jest usankcjonowane. Bierzemy rowery na plecy i za chwilę jesteśmy na drugiej stronie. Zaorana leśna droga odradzała się po kilku metrach. Przyzwyczailiśmy