Dom dzienny, dom nocny. Olga Tokarczuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dom dzienny, dom nocny - Olga Tokarczuk страница 5

Dom dzienny, dom nocny - Olga Tokarczuk

Скачать книгу

„Tak, znam odpowiedź, chodzi o canis lupus, największego przedstawiciela psowatych”, albo: „ Szkliwo, którym pokrywa się dachówki ceramiczne przed wypaleniem, nazywa się angoba”, albo: „Za nauczycieli Pitagorasa uważa się Ferekydesa, Hermodamasa oraz Archemanesa”. I tak codziennie. Nagrodą były książki od miejscowego hurtownika. Pan Wadera musiał mieć potężną bibliotekę.

      Kiedyś usłyszałam, jak przed zadaniem konkursowego pytania spiker powiedział łamiącym się głosem: „Panie Wadera, niech pan do nas dzisiaj nie dzwoni”.

      Między dwunastą a pierwszą miły kobiecy głos czytał powieść w odcinkach i nie dało się jej nie słuchać, wszyscy musieliśmy słuchać każdej powieści, ponieważ była to pora przygotowań do obiadu i wtedy zwykle obieraliśmy ziemniaki albo kleili pierogi. W ten sposób miałam przez cały kwiecień „Annę Kareninę”.

      „– Kocha inną kobietę, nie ma żadnej wątpliwości – zdecydowała, wchodząc do swego pokoju. – Pragnę miłości, a tej miłości nie ma. A zatem wszystko skończone. Trzeba z tym zrobić koniec.

      – Ale jak? – zadała sobie pytanie i osunęła się na fotel przed lustrem”.

      Czasem w południe przychodziła Marta i odruchowo brała się do jakiejś pomocy. Na przykład kroiła marchew w drobną kostkę.

      Marta słuchała spokojnie, z powagą, ale nigdy nie powiedziała nic na temat „Anny Kareniny”, ani żadnej innej czytanej powieści. Miałam nawet podejrzenie, że ona wcale nie rozumie takich opowieści złożonych z dialogów, a czytanych jednym głosem, że wsłuchuje się tylko w pojedyncze słowa, samą melodię języka.

      Ludzie w wieku Marty chorują na miażdżycę i alzheimera. Kiedyś pieliłam w ogródku i z drugiej strony domu zawołał mnie R. Nie zdążyłam odpowiedzieć.

      – Czy ona tam jest? – zapytał Martę, która stała tak, że widziała nas oboje. Spojrzała na mnie i odkrzyknęła mu:

      – Nie ma jej tutaj.

      Potem spokojnie odwróciła się i poszła do domu.

      – Dlaczego Taki-a-Taki widzi duchy, a ja nie? – zapytałam kiedyś Martę. Marta powiedziała, że dlatego, bo jest w środku pusty. Zrozumiałam to wtedy jako bezmyślność i prostotę. Człowiek pełny w środku wydał mi się bardziej wartościowy niż pusty.

      Potem myłam podłogę w kuchni i nagle pojęłam, co chciała mi powiedzieć Marta. Bo Taki-a-Taki jest jednym z tych ludzi, którzy wyobrażają sobie Boga tak, jakby on stał tam, a oni tu. Taki-a-Taki wszystko widzi na zewnątrz siebie, nawet siebie widzi na zewnątrz siebie, ogląda siebie, jakby oglądał fotografię. Z sobą obcuje tylko w lustrach. Kiedy jest zajęty, kiedy na przykład składa te swoje filigranowe sanie, to w ogóle przestaje dla siebie być, ponieważ myśli o saniach, a nie o sobie. Sam dla siebie nie jest ciekawą rzeczą do myślenia. Dopiero kiedy ubiera się, żeby ruszyć w swoją codzienną pielgrzymkę do Nowej Rudy po paczkę papierosów i tabletki z krzyżykiem, gdy widzi siebie już gotowego w lusterku, wtedy myśli o sobie „on”. Nigdy „ja”. Widzi siebie tylko oczami innych, dlatego tak ważny staje się wygląd, nowa bistorowa kurtka, kremowa koszula, której jasny kołnierzyk stanowi kontrast dla ogorzałej twarzy. Dlatego nawet dla siebie Taki-a-Taki jest na zewnątrz. Nie ma w środku Takiego-a-Takiego nic, co by patrzyło od środka, więc nie ma refleksji. Wtedy widzi się duchy.

      Marek Marek

      Było coś pięknego w tym dziecku – tak wszyscy mówili. Marek Marek miał prawie białe włosy i anielską twarz. Starsze siostry go ukochały. Woziły go w poniemieckim wózku po górskich dróżkach i bawiły się nim jak lalką. Matka nie chciała go przestać karmić piersią; gdy ją ssał, niejasno marzyła, że dla niego cała mogłaby się zamienić w mleko i wypłynąć z siebie własnym sutkiem, to byłoby lepsze niż cała jej przyszłość jako Markowej. Ale Marek Marek urósł i przestał szukać jej piersi. Znalazł je za to stary Marek i zrobił jej jeszcze kilkoro dzieci.

      A mały Marek Marek, mimo że taki śliczny, był niejadkiem, a w nocy płakał. Może dlatego nie lubił go własny ojciec. Gdy wracał pijany, to od Marka Marka zaczynał bicie. Gdy matka stawała w jego obronie, walił ją, gdzie popadło, aż w końcu wszyscy uciekali w góry i zostawiali ojcu cały dom, a ten potrafił go szczelnie wypełnić swoim chrapaniem. Starszym siostrom było żal brata, więc szybko nauczyły go chować się na umówiony sygnał i od piątego roku życia Marek Marek przesiedział większość wieczorów w piwnicy. Tam płakał sobie bezgłośnie, bezszelestnie, bez łez.

      Tam też zrozumiał, że to, co go boli, nie pochodzi z zewnątrz, ale z wewnątrz i nie ma związku z pijanym ojcem czy piersią matki. Boli samo z siebie z tej samej przyczyny, dla której rano wschodzi słońce, a nocą gwiazdy. Boli. Nie wiedział jeszcze, co to jest, ale czasem wydawało mu się, że pamięta mgliście jakieś ciepłe, gorące światło, które topi i rozpuszcza cały świat. Skąd, nie wiedział. Z dzieciństwa zapamiętał mrok, wieczny zmierzch. Pociemniałe niebo, świat zanurzony w rozmytej ciemności, smutek i chłód wieczorów bez początku i końca. Zapamiętał też dzień, kiedy do wsi doprowadzono elektryczność. Słupy, które maszerowały przez góry od sąsiedniej wioski, wydawały mu się filarami ogromnego kościoła.

      Marek Marek był pierwszą i jedyną osobą z osady, która zapisała się do gromadzkiej biblioteki w Nowej Rudzie. Potem chował się przed ojcem z książką, miał przez to dużo czasu na czytanie.

      Biblioteka w Nowej Rudzie mieściła się w budynku dawnego browaru i wciąż wszystko pachniało tu chmielem i piwem, ściany, podłogi i stropy były przesiąknięte tym kwaśnym zapachem. Nawet kartki książek cuchnęły, jakby rozlano na nie piwo. Marek Marek polubił ten zapach. Upił się pierwszy raz w życiu, gdy miał piętnaście lat. Było mu dobrze; zupełnie zapomniał o mroku, nie widział już różnicy między jasnym a ciemnym. Ciało stało się powolne i nie słuchało go – to też mu się podobało. Jakby mógł wyjść poza ciało i żyć sobie obok, nie myśląc, nie czując.

      Starsze siostry powychodziły za mąż i znikły z domu. Jeden młodszy brat zabił się niewypałem. Inny był w szkole specjalnej w Kłodzku, więc stary Marek nadal miał do bicia Marka Marka. Że nie zamknął kur, że za wysoko skosił trawę, że urwał ośkę od młocarni, ale gdy Marek Marek miał ze dwadzieścia lat, po raz pierwszy oddał ojcu i od tej pory bili się już regularnie. W tym samym czasie Marek Marek, gdy nie wiedział, co z sobą zrobić i nie miał za co pić, czytał Stachurę. Właściwie to specjalnie dla niego panie z biblioteki kupiły dzieła zebrane w niebieskich okładkach, które udawały dżins.

      Wciąż był taki ładny. Miał jasne włosy do ramion i gładką dziecięcą twarz. I bardzo jasne oczy, nawet wyblakłe, jakby straciły kolor, wypatrując światła na ciemnych strychach, jakby zmęczyły się czytaniem tomów w niebieskich okładkach. Ale kobiety bały się go. Z jedną wyszedł przed remizę w czasie dyskoteki i nagle pociągnął ją w czarny bez i zdarł z niej bluzkę. Dobrze, że krzyczała, wyskoczyli inni i obili mu mordę. A on się jej podobał, tylko chyba nie wiedział, jak się rozmawia z kobietą. Albo kiedyś upił się i poharatał nożem znajomego swojej znajomej, jakby miał do niej absolutne prawo, jakby miał prawo nożem bronić własnych praw. Potem w domu płakał.

      Pił i lubił ten stan, kiedy nogi same niosą drogą przez góry, a cały środek, a więc i cały ból w środku, jest wyłączony, jakby się pstryknęło wyłącznikiem i nagle zapadła ciemność. Lubił siedzieć w knajpie „Lido”, w gwarze i dymie, a potem nagle znaleźć się, nie wiadomo jak, w polu kwitnącego

Скачать книгу