Dom dzienny, dom nocny. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dom dzienny, dom nocny - Olga Tokarczuk страница 9
W wieku trzydziestu lat mieszkała z rodzicami na wsi pod Nową Rudą. Ich dom stał pełen nadziei przy skręconej w serpentyny lokalnej dziurawej szosie, jakby spodziewał się, że samo to położenie przyniesie mu udział w historii, w przemarszach wojsk, w przygodach poszukiwaczy skarbów, w pościgach straży granicznej za przemytnikami spirytusu z Czech. Ale i szosa, i dom nie miały szczęścia. Nic się nie działo. Las położony nad domem przerzedzał się tylko, jak brwi Krysi. Jej ojciec wycinał systematycznie młode brzózki na dyszle i drągi, świerki na bożonarodzeniowe choinki, ścieżki zamazywały się w wysokich trawach, zupełnie jak linia jej ust, blakły pomalowane na niebiesko ściany ich domu. Jak oczy Krysi.
W swoim domu Krysia była wystarczająco ważna, zarabiała przecież pieniądze, robiła zakupy, które dźwigała w uszytych przez matkę torbach. Miała swój pokój na poddaszu, z wersalką i szafą na ubrania, ale dopiero w Banku stawała się kimś. Tu było jej biuro, oddzielone od sali interesantów przepierzeniem ze sklejki, tak cienkiej jak tektura. Siedząc przy swoim biurku, słyszała więc bankowy gwar – skrzypienie drzwi, szuranie ciężkich chłopskich butów po drewnianej podłodze, szmer przyciszonych, wiecznie plotkujących kobiecych głosów i stukanie dwóch ostatnich liczydeł, których kierownictwo nie zdążyło jeszcze wymienić na bardziej nowoczesne terkoczące maszyny z korbką.
Około dziesiątej zaczynał się codzienny rytuał picia kawy. Brzęczały aluminiowe łyżeczki i denka szklanek uderzały delikatnie o spodki, te biurowe dzwonki. Zmielona, cenna kawa, przynoszona z domu w słoikach po dżemach, obdzielała sprawiedliwie szklanki, wrzątek tworzył na jej powierzchni gruby brunatny kożuszek, który zatrzymywał na chwilę wodospady cukru. Zapach kawy wypełniał po sufit Bank Spółdzielczy w Nowej Rudzie, a chłopi, którzy akurat teraz stawali w kolejce, pluli sobie w brody, że trafili właśnie w ten kawowy święty czas.
Wtedy to Krysia przypominała sobie swój sen.
Jakie to bolesne być kochanym za nic, czyli za to, że się jest. Jaki niepokój niesie taka miłość. Jak z niedowierzania plączą się myśli i serce puchnie od przyśpieszonych uderzeń. Jak świat odsuwa się i traci dotykalność. Krysia nagle stała się samotna.
Po świętach wielkanocnych przyszło do Banku zawiadomienie o kursokonferencji w Częstochowie dla pracowników. Uznała to za najprawdziwszy znak i pojechała. Pakując swoje rzeczy do torby ze skaju, pomyślała o Bogu. Że pomimo tego, co o nim mówią, on zawsze zjawia się w najwłaściwszym momencie.
Wiozły ją zaspane pociągi, pełne wymiętych ludzi. Nie było wolnych miejsc w przedziałach, więc stała przyklejona do brudnej szyby w korytarzu i drzemała na stojąco. Potem ktoś wysiadł w noc i wreszcie mogła usiąść. Wciśnięta między rozgrzane suchym powietrzem ciała usnęła i spała ciężko, czarno, oleisto, zupełnie bez obrazów, nawet strzępków myśli. I dopiero gdy się obudziła, zrozumiała, że wyruszyła w podróż; przedtem to było tylko przesuwanie się w przestrzeni, zwyczajna, nieuważna zmiana miejsc. Tylko sen zamyka stare i otwiera nowe, umiera jeden człowiek i budzi się drugi. Ta czarna przestrzeń bez właściwości między dniami jest prawdziwym podróżowaniem. Na szczęście wszystkie pociągi z Nowej Rudy w daleki świat kursują w nocy. Pomyślała, że po tej podróży nic już nie będzie takie samo jak przedtem.
Nad ranem znalazła się w Częstochowie. Było jeszcze za wcześnie, żeby dokądkolwiek pójść, więc w dworcowym barze zamówiła herbatę i grzała ręce, obejmując szklankę. Przy sąsiednich stolikach siedziały stare kobiety zakutane w kraciaste chusty, przepaleni tytoniem mężczyźni, sprasowani życiem mężowie i ojcowie o twarzach jak zniszczone portfele, dzieci zarumienione od snu, którym z kącików półotwartych ust sączył się cienki kłaczek śliny.
Czekanie na świt trwało dwie herbaty z cytryną i jedną kawę. Znalazła ulicę Sienkiewicza i szła nią w górę, samym środkiem, bo samochody jeszcze się nie obudziły. Patrzyła w okna i widziała gęste marszczone firanki i fikusy przytulone do szyb. W niektórych oknach świeciło się jeszcze światło, ale było blade, nieważne. W tym świetle ludzie w pośpiechu ubierali się, jedli, kobiety dosuszały nad gazem pończochy albo pakowały kanapki do szkoły, ścielone łóżka zatrzymywały do następnej nocy ciepło ciał, śmierdziało przypalone mleko, sznurówki wracały w bezpieczne dziurki butów, radio podawało wiadomości, których nikt nie słuchał. Potem natknęła się na pierwszą kolejkę po chleb. Wszyscy w kolejce milczeli.
Sienkiewicza 54 – to była duża, szara kamienica ze sklepem rybnym na parterze i przepastnym podwórkiem. Krysia stanęła przed nią i powoli przyglądała się oknom. Mój Boże, były takie zwyczajne.
Stała tam z pół godziny, aż w końcu przestała czuć zimno.
Szkolenie było nieskończenie nudne. W zeszycie, specjalnie kupionym do robienia notatek, Krystyna malowała długopisem esy-floresy. Zielone sukno prezydialnego stołu dodawało jej jakiejś otuchy. Gładziła je odruchowo. Pracownicy banków spółdzielczych wydawali się jej podobni. Kobiety miały tlenione włosy obcięte na simonę i cyklamenowe usta. Mężczyźni – w granatowych garniturach i z teczkami ze świńskiej skóry. Jakby się umówili. Dowcipkowali w przerwach na papierosa.
Na kolację był chleb z żółtym serem i herbata w fajansowych kubkach.
A po kolacji wszyscy przenieśli się do świetlicy, na stołach pojawiła się wódka i korniszony. Ktoś wyjął ze skórzanej teczki komplet blaszanych kieliszków. Ręka mężczyzny błądziła po obciągniętych nylonem kolanach kobiety.
Krysia poszła spać lekko wstawiona. Jej dwie współmieszkanki zjawiły się nad ranem i szeptem napominały się, żeby być cicho. Tak to trwało trzy dni.
Czwartego dnia stanęła przed pomalowanymi na brązowo drzwiami, na których wisiała porcelanowa tabliczka: „A. Mos”. Zapukała.
Otworzył jej wysoki, szczupły mężczyzna w piżamie i z papierosem w ustach. Miał ciemne, przekrwione oczy, jakby nie spał od dawna. Zamrugały, gdy zapytała:
„A. Mos?”
„Tak”, potwierdził. „A. Mos”.
Uśmiechnęła się, bo wydało jej się, że rozpoznaje głos.
„To ja jestem Krysia”.
Cofnął się zaskoczony i pozwolił jej wejść do przedpokoju. Mieszkanie było małe i ciasne. Zalewało je srebrne światło jarzeniówek, przez co wydawało się niechlujne, jak dworzec. Wszędzie stały kartony z książkami, leżały sterty gazet, na wpół spakowane walizki. Przez otwarte drzwi do łazienki buchała para.
„To ja”, powtórzyła. „Przyjechałam”.
Mężczyzna nagle okręcił się wokół i roześmiał.
„Ale kim pani jest? Czy ja panią znam?” Nagle uderzył się w czoło. „Jasne, pani jest, pani jest…”, pstrykał palcami w powietrzu.
Krysia zrozumiała, że jej nie poznaje,