Zbawiciel. Leszek Herman

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zbawiciel - Leszek Herman страница 22

Zbawiciel - Leszek Herman

Скачать книгу

muzyka. To było właśnie coś, do czego go znacznie bardziej ciągnęło. Ale jak tu powiedzieć ojcu, że ma dość munduru i uświęconej rodzinną tradycją wojskowej służby w szkole podoficerów?

      Musiałby zrezygnować z wygody, z luksusowego loftu, w którym urządzał imprezki dla przyjaciół i znajomych z pracy, i poszukać samemu czegoś tańszego. Dużo tańszego.

      A najgorsze, że wcale nie byłby mniej kontrolowany.

      Nawet to mieszkanie ojciec wybrał tak, żeby było niedaleko domu stryja. Zawsze mieli go na oku. Gdziekolwiek poszedł, cokolwiek zrobił, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wciąż obserwują go czyjeś oczy, które lustrują, jak się zachowuje, czy ma stosowny strój, czy jest odpowiednio grzeczny i uprzejmy. A co jeśli tak naprawdę wcale nie jest ani grzeczny, ani uprzejmy? A co jeśli w rzeczywistości chciałby wykrzywić się z wściekłością, rzucić czymś albo wyrżnąć kogoś w pysk?

      Na jednej z ostatnich rodzinnych imprez obserwował dwie wygadane aroganckie dziennikarki, które przepytywały jego matkę, i fantazjował o tym, że pozbawia je głów jednym z tych starych mieczy, które wisiały na ścianach w domu stryja. Widział w wyobraźni, jak odcięte głowy turlają się po marmurowej posadzce, prosto pod nogi jak zawsze lodowato powściągliwej, ale wyraźnie wstrząśniętej babci…

      – Maks!

      Głośne zawołanie za plecami wyrwało go z zamyślenia, ale instynktownie nie zareagował. Opuścił głowę niżej i przyśpieszył.

      W Kopenhadze były tysiące Maksów.

      – Maks! Zaczekaj!

      Usłyszał za sobą stukot kroków. Ktoś chyba za nim biegł.

      Stanął i markując, że wyciąga telefon, spojrzał za siebie. Odetchnął z ulgą.

      Morten.

      Szeroko uśmiechnięty, z rozczochraną grzywą ciemnych włosów. Po chwili kolega objął go i poklepał po plecach. Maks uśmiechnął się i odwzajemnił gest.

      Morten był jednym z nielicznych znajomych, którzy zbliżyli się do magicznego określenia przyjaciel. Maks nie sądził, że kiedykolwiek komukolwiek uda się przekroczyć ten próg, ale Morten był bardzo blisko. Może dlatego, że wcale się nie starał.

      – Po robocie?

      Maks przytaknął i skinął głową w kierunku majaczącego w perspektywie ulicy Nowego Targu.

      – Idę do domu.

      – To może skoczymy coś zjeść? – Morten uśmiechnął się i obrzucił kolegę krytycznym spojrzeniem. – Jesteś szczuplejszy niż ja, chociaż moja matka twierdzi, że nie ma chudszych facetów ode mnie.

      – Mam w domu coś tam.

      – Czyli nic nie masz. No to idziemy pod siedemnastkę albo do Cap Horn.

      Maks skrzywił się, słysząc nazwę popularnej tawerny w jednym z najbardziej turystycznych miejsc w Kopenhadze.

      – Albo gdzie indziej. – Morten wzruszył ramionami. – No dawaj, jestem głodny jak wilk, a muszę ci coś powiedzieć. Mówię ci, jaki przypadek, nie uwierzysz.

      – Co powiedzieć?

      – Czyli idziemy? – Chłopak uśmiechnął się szeroko i szarpnął Maksa za ramię. – Najpierw zamówimy coś do żarcia, a potem wszystko ci opowiem.

      Maks, rad nierad, ruszył za kolegą. W zasadzie szli w kierunku jego domu, więc miał jeszcze chwilę na to, żeby jakoś się ewentualnie wykręcić.

      Dziesięć minut później siedzieli w narożnej, odseparowanej od reszty sali loży. Maks stwierdził po drodze, że obiad w fajnym towarzystwie i rozmowa dobrze mu jednak zrobią.

      – Załapałem się do niezłej roboty na cały sierpień… – Morten odstawił kufel z piwem i spojrzał tajemniczo spod ciemnej niesfornej grzywki, która co chwila opadała mu na czoło.

      – I to jest ta rewelacja, którą chciałeś się ze mną podzielić? – Maks uśmiechnął się kpiąco.

      – Poczekaj, aż ci wszystko opowiem – ściszył głos Morten, widząc idącego w ich kierunku kelnera.

      Maks odwrócił się do okna, opuścił głowę i zasłonił twarz ręką, drapiąc się w czoło. Usiadł tyłem do sali, ale wolał unikać kontaktu wzrokowego z obsługującym ich dużym, ciemnoskórym mężczyzną w białym fartuchu z emblematem tawerny.

      Morten patrzył na niego z wyrozumiałym rozbawieniem.

      – Możesz być spokojny. Ten gość pracuje tu od miesiąca. Przyjechał z Afryki, chyba z Sudanu.

      Dwa lata temu rodzice zmusili Maksa do wizyty u psychoterapeuty. Oficjalnie nazywało się to przygotowaniem do pełnienia zaszczytnej służby wojskowej i docelowo przygotowaniem do rozpoczęcia studiów na jakimś preferowanym przez rodzinę kierunku. W rzeczywistości zaczynali się obawiać jego coraz bardziej wisielczego poczucia humoru, żartów z rodzeństwa i coraz częstszych stanów depresyjnych. Ojciec uważał także, że syn nie radzi sobie z ludźmi, że wykazuje niepokojące, introwertyczne skłonności.

      Maks nienawidził spotkań z psychoterapeutą. Tego grzebania w głowie, pytań na temat stosunku do rodziny, do obowiązków, czy boi się przyszłości, czy obawia się, że sobie nie poradzi. Nie miał ochoty o tym rozmawiać, zwłaszcza że nie to było jego problemem.

      Maks dyskretnie spojrzał w kierunku baru, dokąd wrócił właśnie ciemnoskóry chłopak i rozglądał się teraz po sali, czekając, aż ktoś go przywoła lub poprosi o rachunek.

      Tawerna była prawie pełna, także na zewnątrz, pod parasolami siedziało trochę ludzi, przeważnie turyści z Europy i Japonii.

      Morten rozłożył na kolanach białą serwetkę i pochylił się w kierunku Maksa.

      – Wiesz, że mam niemiecki patent żeglarski SBF See?

      Maks sięgnął po widelec i kiwnął głową. Okazało się, że nawet jest głodny, chociaż kiedy wychodził z pracy, nie czuł tego jakoś specjalnie.

      – No i?

      – Znalazłem robotę na jachcie. U Anglików. Przez trzy tygodnie będą prowadzić rzekomo jakieś badania hydrograficzne na Bałtyku.

      Maks wsadził do ust kawałek krwistego steku i sięgnął widelcem po małego pieczonego ziemniaczka.

      – Dlaczego rzekomo?

      Morten uśmiechnął się zawadiacko.

      – Bo mam podpisać z nimi umowę, która zobowiązuje mnie do całkowitego milczenia na temat tej wyprawy. Inaczej nie dostanę ani grosza, a płacą całkiem dobrze.

      – Po co ci w ogóle ta robota? Przecież twoi rodzice są bardzo bogaci.

      – Ale wolę być niezależny, a przynajmniej w czasie wakacji. – Morten się rozpromienił.

      – Może i masz rację –

Скачать книгу