Zbawiciel. Leszek Herman

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zbawiciel - Leszek Herman страница 24

Zbawiciel - Leszek Herman

Скачать книгу

na jej wschodnim krańcu oraz terenach przyległych na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku powstał port wolnocłowy. Ukoronowaniem tej inwestycji była budowa ogromnego gmachu zarządu portu. Na uroczystość oddania go do użytku przybył sam cesarz Fryderyk Wilhelm II. Na triumfalnej ceremonii wypowiedział wówczas znamienne słowa: „Nasza przyszłość związana jest z wodą”.

      Dzisiejszą Łasztownię przecina wstęga Trasy Zamkowej, która przekracza Odrę w pobliżu Zamku Książąt Pomorskich, wznosi się nad przemysłową zabudową portu i nad Parnicą, a niedaleko budynku Zarządu Portów Morskich Szczecin-Świnoujście wbija się w dzisiejszą ulicę Gdańską.

      Pod Trasą Zamkową zaś biegnie stary trakt do Dąbia, niegdyś kamienna grobla, dziesiątkami lat usypywana na mokradłach i rozlewiskach strzegących od wschodu Szczecina. Dzisiaj to ulica Energetyków. Parnicę przecina ona mostem, który o włos wręcz mija ceglany, najeżony wieżyczkami i sterczynami budynek portowej straży pożarnej.

      Dochodziła właśnie siedemnasta. W zielonym kombi audi A4 siedział za kierownicą młody mężczyzna i z wściekłością patrzył na tył samochodu ciężarowego, który wznosił się nad maską jego auta. Gdy TIR drgnął i zaczął się z wolna toczyć, westchnął i wrzucił jedynkę. Ciężarówka przejechała parę metrów i znowu stanęła. Mężczyzna zacisnął zęby i kilka razy w bezsilnej złości walnął pięścią w fotel pasażera. Właśnie spóźniał się na budowę, na ważne spotkanie z przedstawicielami inwestora i nadzorem autorskim. W dodatku budowę miał wręcz pod nosem. Gdyby wysiadł z samochodu i dobrze się rozpędził, to od biedy mógłby wskoczyć na rusztowanie stojące przy elewacjach wieży obserwacyjnej budynku portowej straży pożarnej. Audi stało obecnie na wjeździe na most Parnicki i jedyne, co mógł zrobić, to czekać, aż dotoczy się wraz z innymi do zjazdu z Energetyków do portu.

      Zamknął oczy i policzył do dziesięciu. Budowa była opóźniona, w dodatku przez optymistyczne założenie jego szefów, że do wykonania remontu starego gmachu wystarczy sam projekt budowlany, co chwila stawali obecnie przed jakimiś problemami, które projektanci musieli rozwiązywać na bieżąco.

      A to jego oczywiście, jako kierownika budowy, wszyscy oskarżali o kolejne opóźnienia. Teraz też będą mieć pretensję, że sam się spóźnił o dwadzieścia minut. W dodatku na budowie miał być inspektor od miejskiego konserwatora, który oczywiście będzie wydziwiał, że kolor spoin pomiędzy cegłami jest nie dość piaskowy. Kurwa!

      Ciężarówka stęknęła i przetoczyła się o kilka metrów. Zza kierownicy audi rozpostarł się w tym momencie widok na cały gmach straży portowej oraz stojącą o kilka wręcz metrów od mostu wieżę z przylegającym do niej budynkiem dawnej wartowni.

      Marek policzył ponownie do dziesięciu i głęboko odetchnął. Pomyślał, że musi się trochę hamować, bo w wieku trzydziestu sześciu lat będzie miał zawał. Spojrzał z rezygnacją na zegar na tablicy rozdzielczej. Piętnaście minut temu dzwonił na budowę i uprzedził, że się spóźni kilka minut, ale kilka minut urosło już prawie do pół godziny. Jedyna nadzieja, że inni także gdzieś utknęli, zwłaszcza inspektorka od miejskiego konserwatora.

      Środek lata, piękna pogoda i piątek. Właśnie się zakorkował wjazd do centrum, tradycyjnie już w okolicach szesnastej, a za chwilę zakorkuje się także wyjazd. Kto żyw, będzie chciał uciec z miasta na weekend nad morze.

      Przejechał ponownie kilka metrów i utknął praktycznie na samym środku mostu. Pluł sobie w brodę, że nie zjechał do portu mostem do Hryniewieckiego. Tam było pusto, bo przeprawa wiodła wyłącznie do portu i do oczyszczalni ścieków na Ostrowiu Grabowskim. Praktycznie nikt tam nie jeździł. Ale zupełnie o tym zapomniał. Na budowę jeździł zazwyczaj rano, w okolicach siódmej, wtedy jeszcze było w miarę spokojnie. Dzisiaj na popołudniowe spotkanie pojechał po prostu automatycznie, jak koń w kieracie.

      No i utknął.

      Na rusztowania wieży obserwacyjnej wchodziła właśnie grupa robotników. Widział, jak kilku mężczyzn wspina się po metalowych drabinach na ostatni poziom. Tuż pod nakrytym dachówką, spiczastym hełmem wieży. Na samym jej szczycie była platforma widokowa, otwarta na cztery strony wielkimi, łukowymi otworami. A do tego profilowany gzyms, kamienne i ceglane detale, stalowe kotwy i mnóstwo innego starego badziewia. Od zajebania robót konserwatorskich. A tymczasem narada w baraku na dziedzińcu pewnie już wkroczyła w etap sporów o kolejne niedotrzymane terminy oraz o źle oczyszczone partie ścian.

      Marek, czując, że znowu się nakręca, odetchnął głęboko.

      Samochód przed nim przetoczył się znowu kawałek, a jego audi zatrzymało się jakieś kilkadziesiąt metrów od wieży. Miał na nią teraz piękny widok.

      Rusztowania od strony rzeki, z braku możliwości sensownego statycznego oparcia na ziemi przez przebiegający poniżej ciepłociąg, były zamocowane do elewacji na stalowych kotwach wkręconych w konstrukcję ścian. To rozwiązanie krytykował nadzór autorski, ale im nigdy nic nie pasowało.

      Marek spojrzał na zegarek i głośno jęknął. Gdzieś obok rozległ się klakson, a stary diesel ciężarówki przed nim dychawicznie zacharczał.

      To dlatego nie usłyszał wybuchu.

      Pogrążony w myślach na temat tego, jak obsmarują go na naradzie, zauważył nagle, że wokół zrobiło się chyba jakieś zamieszanie. Z kilku samochodów wysiedli ludzie, a gdzieś z przodu usłyszał czyjeś krzyki.

      I nagle zobaczył, jak wali się część rusztowania od strony wiaduktu mostu.

      Z głośnym metalicznym łomotem runęły w dół stalowe przęsła i pojedyncze rury. Mata osłaniająca rusztowanie rozerwała się, pociągając za sobą kolejne elementy stalowej konstrukcji.

      Marek na moment skamieniał. Patrzył z przerażeniem i czuł, jak wali mu serce. Zaciągnął hamulec ręczny, szarpnął za klamkę i wypadł na zewnątrz.

      W tym momencie od ściany odspoił się cały pion i kolejny poziom stalowych pomostów runął w dół. Marek przeskoczył przez stalową odbojnicę jezdni i dopadł do balustrady. Na jego oczach zwaliła się prawie cała ściana metalowych elementów rusztowania, z potwornym jazgotem roztrzaskując się na biegnących poniżej rurach ciepłociągu i leżących już na dole innych stalowych częściach.

      Na moście rozlegało się głośne trąbienie, ludzie, którzy tkwili za kierownicami samochodów i nie zauważyli jeszcze, co się dzieje, patrzyli z wściekłością na opuszczających swoje auta innych kierowców przed nimi.

      Jakaś kobieta dopadła balustrady obok Marka i wychyliła się przez poręcz.

      – Boże! Widzi pan? Tam ludzie spadli! – Pokazała ręką w dół, w kierunku stosu pogiętego żelastwa.

      Marek zobaczył, że na trawniku pomiędzy rurami leżą chyba dwa ciała. Poczuł, jak z twarzy odpływa mu cała krew.

      Sięgnął do kieszeni i od razu przypomniał sobie, że komórkę zostawił na siedzeniu. Przeskoczył odbojnicę, szarpnął drzwi i chwycił telefon.

      Obok niego i trochę dalej wzdłuż balustrady mostu zebrał się już spory tłumek gapiów, a ze stojących w korku samochodów ciągle dochodziły kolejne osoby.

      – Pogotowie ratunkowe, słucham – po trzecim sygnale odezwała się jakaś kobieta.

      – Wypadek

Скачать книгу