Szybki szmal. Ryszard Ćwirlej
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Szybki szmal - Ryszard Ćwirlej страница 15
– Wszyscy nasi pacjenci są otoczeni szczególną opieką. A poza tym w kwestiach izolatki decyzję podejmuje sam ordynator.
– Panie doktorze – Brodziak chwycił lekarza pod ramię – pan prezes Grubiński nie ma zamiaru wkraczać w obszary waszej kompetencji, ale myślę, że mógłby pan sam podjąć dziś jedynie słuszną decyzję w obliczu tego, co mamy do zaproponowania.
– Niby co?
Mirek spojrzał na Rycha, a ten uśmiechnąwszy się lekko, skinął głową.
– A jaki niezbędny sprzęt jest potrzebny na tym oddziale?
– Jak to sprzęt?
– Czego wam brakuje?
– Nam?… zaraz, zaraz, czy panowie chcą…?
– Tak jest, panie ordynatorze, chcemy wspomóc oddział finansowo – potwierdził bankier. – Jeśli właściwie zaopiekujecie się naszym kolegą, oddział dostanie wsparcie finansowe w wysokości, powiedzmy… hmm, trzystu tysięcy złotych płatnych dziś na założony w naszym banku rachunek, z którego będziecie mogli czerpać pieniądze na konkretne zakupy dla oddziału albo może szpitala.
– Nie, dla szpitala nie, bo nam wszystko zabiorą. Dla nas, panie prezesie, dla nas.
– No to sprawa załatwiona. A czego wam brakuje?
– Brakuje? Wszystkiego nam brakuje! Wszystkiego nam brakuje, ale izolatkę mamy. Zaraz się bierzemy do jej przygotowania. Już idę poinformować siostrę dyżurną. I salową trzeba zaraz tam posłać, żeby zrobiła…
– Panie doktorze, to można by moje łóżko na jego miejsce przestawić, jak już onego wywiozą? – Mężczyzna z usztywnioną nogą próbował od razu załatwić coś dla siebie, ale lekarz nie miał zamiaru poświęcać mu ani chwili. Wybiegł z sali i pognał w kierunku pokoju pielęgniarek.
– Dzięki, Rychu, w imieniu Teofila. – Fred Marcinkowski wyglądał na poruszonego hojnością kolegi.
– Łe tam, co to za problem. Nie może być tak, żeby leżał jak byle jaka łachudra. Miałem tylko nadzieję, że jest jeszcze przytomny, żeby wypić łyczka. – Wyciągnął z kieszeni marynarki srebrną piersiówkę. – Ale jak on nie może, no to chociaż my za jego zdrowie.
Odkręcił butelkę i podał Brodziakowi. Mirek, upiwszy niewielki łyk, posłał ją dalej. Wszyscy wypili za zdrowie kolegi, życząc mu w myślach powrotu do zdrowia, choć tak naprawdę nikt z nich nie miał wielkich nadziei. W końcu Teofil Olkiewicz miał już osiemdziesiąt cztery lata, a dla człowieka w takim wieku każdy, nawet najdrobniejszy wypadek mógł skończyć się tragicznie. Stary milicjant odchodził więc na wieczną służbę, a oni niewiele mogli z tym zrobić.
– Przynajmniej będzie mieć trochę luksusu w tej izolatce – stwierdził Rychu. – Mirek, powiedz swoim ludziom, żeby do szpitala dostarczyli wszystko, co mu będzie potrzebne, jakiś telewizor, żeby nie musiał oglądać tego gówna. – Wskazał na wiszący pod sufitem odbiornik, w którym informacje podawano na krzykliwym, czerwonym pasku.
– Się zrobi – potwierdził Brodziak. Naraz w drzwiach pojawił się mężczyzna w policyjnym letnim mundurze. Na pagonach widniały dwie gwiazdki nadziane na patyk. Oznaczało to, że otrzymał stopień aspiranta. Twarz miał okrągłą, starannie ogoloną, a na jego łysiejącym czole zbierały się krople potu. Był zdyszany, tak jakby właśnie zakończył bieg. W jego piwnych oczach dostrzec można było jakiś smutek, ale przede wszystkim zdziwienie. Na widok tego towarzyskiego zgromadzenia zatrzymał się przy wejściu, jakby chciał się upewnić, czy aby na pewno dobrze trafił.
– A ty co tu robisz, Przemo? Chcesz nas aresztować? – zagadnął równie zdziwiony Mariusz Blaszkowski.
– Jak on się czuje? – zapytał nowo przybyły, podchodząc do łóżka, na którym leżał Olkiewicz.
– Na razie nie wiadomo, bo jest nieprzytomny – odezwał się Brodziak, wpatrując się uważnie w twarz policjanta.
– A czemu jest nieprzytomny?
– Jest w śpiączce farmakologicznej – wyjaśnił Blaszkowski. – Nie wiedziałem, że znasz się z Teofilem.
Aspirant uśmiechnął się niewyraźnie.
– Znam? Oczywiście, że znam.
I w tym momencie Mirek Brodziak przypomniał sobie, kiedy widział tego człowieka po raz pierwszy. Było to w 89 roku na imieninach jego dziadka. Na tę rodzinną imprezę zabrał Mirka Olkiewicz, który kolegował się z dziadkiem Drążkowskim, sąsiadem z kamienicy obok. Wtedy to w twarzy sześcioletniego wówczas Przemka dostrzegł coś znajomego, czego jednak nie potrafił zdefiniować. Ale nie obchodziło go to za bardzo, bo skupił się na jedzeniu i piciu. O malcu zapomniał dość szybko, ale teraz wreszcie zrozumiał, w czym rzecz. Ten tu stojący przed nim policjant, Przemek Drążkowski, syn sąsiadki Olkiewicza, to jest…
– To jest mój tata – powiedział policjant. Po policzkach popłynęły mu łzy. Podszedł bliżej i chwycił nieprzytomnego za rękę. I naraz nastąpiło coś, czego się nie spodziewał. Teofil Olkiewicz otworzył oczy.
– O, synuś, co się stało? – Zdziwiony dostrzegł pochylające się nad nim twarze kolegów. – A wy co? Na pogrzeb żeście przyszli? A może macie co do picia, bo mnie tak suszy wew gardle, że ledwie mogę gadać.
Grubiński, nie zastanawiając się wiele, odkręcił butelkę i przyłożył mu ją do ust. Teoś pociągnął niewielki łyk i mlasnął zadowolony.
– Tego mi było trzeba. Człowiek od razu wie, że żyje. A ten, co mnie przejechał, to miał numer auta PZ 5174K.
Brodziak wyciągnął notes i szybko zapisał.
– Znajdziemy skurwysyna – burknął ze złością.
– Policja znajdzie – odezwał się Blaszkowski, a Rychu tylko znacząco się uśmiechnął.
Duszniki
Godzina 18.20
Pies podniósł łeb i zastrzygł uszami. Przez chwilę wsłuchiwał się w ciszę, by zaraz podnieść się na równe nogi, dokładnie trzy, bo jednej nie miał już od dawna, i zacząć machać ogonem. Gdy dźwięk wydawany przez silnik motocykla był już wyraźny i z każdą chwilą coraz głośniejszy, on stał gotowy na powitanie przy bramie prowadzącej z ulicy na podwórko. Wpatrywał się w miejsce, w którym za chwilę miała pojawić się przestrzeń pozwalająca na wjazd do środka.
Gdy silnik zaczął grać basowo, brama drgnęła, a pies natychmiast pobiegł przed siebie. Nie zamierzał czekać, aż otworzy się całkowicie. Wbił nos, a zaraz potem cały łeb w wąską szparę i wydostał się na zewnątrz. Jego pani siedziała na białym motocyklu. Podbiegł do niej i wspiąwszy się na tylne łapy, oparł o jej kolano tę jedyną przednią.
– No cześć, piesku! – Poczochrała go po łbie. Brama się odsunęła, więc ruszyła wolno przed siebie, a pies pobiegł za nią aż do garażu, w którym stał