Szybki szmal. Ryszard Ćwirlej
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Szybki szmal - Ryszard Ćwirlej страница 14
– Nigdy bym nie przypuszczał, że tak długo pociągnie – powiedział Fred Marcinkowski.
– Już długo nie pociągnie – stwierdził z pełnym przekonaniem leżący po przeciwległej stronie pacjent w okularach i z nogą przytwierdzoną do szyny.
– Zamknij dziób, gościu, bo ci złamię drugą girę – rzucił rudy i wyszczerzył zęby w złowieszczym uśmiechu.
– Lekarz mówi, że jeszcze nic nie jest przesądzone. – Mariusz Blaszkowski, zanim wszedł do sali, był o wszystko dokładnie się wypytać. Zawsze był skrupulatny w tym, co robi, więc i tutaj nie miał zamiaru pozostawiać niczego przypadkowi.
– Cholera, mógł jeszcze pożyć, pieprzony drań. – W oczach Marcinkowskiego zakręciły się łzy.
– A tak dbał o siebie przez ostatnie lata – stwierdził rudowłosy Mirek Brodziak. – Prawie wcale już nie pił. Wódę rozcieńczał pół na pół z wodą, bo mu tak lekarz kazał.
– Jak to się stało? – zapytał Rychu Grubiński.
– Przechodził przez przejście dla pieszych i jakiś skurwysyn go pierdolnął. Nawet się nie zatrzymał… – wyjaśnił Grzechu Kowal.
– Jacyś świadkowie albo monitoring? – Brodziak spojrzał na Blaszkowskiego.
– No co ty, Miras, jeszcze nic nie wiem. Jeśli czegoś się dowiem, to zaraz… – Mariusz popatrzył uważnie na swojego starego kumpla i dawnego przełożonego. To właśnie Brodziak sprawił, że w 1985 roku funkcjonariusz Blaszkowski, odbywający służbę w ZOMO, trafił do komendy wojewódzkiej, do wydziału dochodzeniowo-śledczego. Wtedy, jako kompletny żółtodziób, mający za sobą trzy miesiące unitarki i zaledwie kilka tygodni służby patrolowej, został wysłany wraz z całą kompanią nad brzeg Warty, by ochraniać przed ciekawskimi miejsce, w którym wędkarze odkryli bezgłowe zwłoki kobiety.[1] I pewnie byłby do końca dwuletniej służby zwykłym zomowskim krawężnikiem, gdyby zupełnie przypadkowo nie wpadł w oko porucznikowi Brodziakowi. Ten wskazał go Marcinkowskiemu i następnego dnia chłopak był już odkomenderowany do wojewódzkiej. Dziś Blaszkowski, który dosłużył się stopnia podinspektora, pracował w CBŚP. Mirek Brodziak był dyrektorem i jednocześnie współudziałowcem Wielkopolskiego Banku Ziemskiego, którego właścicielem był jego dawny kolega z podwórka Ryszard Grubiński. Ten swoją karierę zaczynał w latach osiemdziesiątych jako cinkciarz znany w przestępczym światku Poznania jako Gruby Rychu. Dawny szef zespołu dochodzeniowo-śledczego Fred Marcinkowski od czterech lat był na emeryturze. Postanowił odejść, bo nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości, w której w policji przestały liczyć się kwalifikacje, a zaczęły układy i właściwy stosunek do nowej władzy. Wyniósł się z Poznania do swojego wiejskiego domu nad jeziorem. Rzadko ruszał się stamtąd, ale dziś rzucił wszystko, wsiadł do auta i popędził do Poznania. Ostatni z gości, którzy stali nad szpitalnym łożem boleści, Grzechu Kowal, też należał do milicyjnych weteranów. W zespole kierowanym przez Marcinkowskiego był najlepszym kierowcą. Po 89 roku odszedł ze służby i otworzył firmę transportową. Dziś miał do dyspozycji ponad setkę tirów, które woziły towar po całej Europie.
– A po co ci ta wiedza? – zapytał podejrzliwie Blaszkowski.
– No wiesz… – Brodziak uśmiechnął się pod nosem.
– Przekonamy gnoja, żeby się przyznał. – Rychu Grubiński w pewnych kwestiach nie stosował półśrodków. – Znaczy pomożemy policji go znaleźć – wyjaśnił, robiąc niewinną minę. – Nie może być tak, żeby spokojnego człowieka na pasach…
– Właśnie, szanowny panie! Szczera prawda! – zgodził się z nim chudy pacjent leżący po przeciwnej stronie sali.
– A nie mają panowie może rozmienić dziesięciu złotych na drobne, bo telewizor się wyłączył – zapytał gość spod okna.
– Łe, do cholery, herbata mi się wylała – zawołał łysy człowiek z obojczykiem na szynie ortopedycznej. – Trzeba by salową zawołać, żeby posprzątała.
– Czy to jest OIOM, czy ogólna sala? – Kowal rzucił pytanie do nikogo konkretnego, ale najlepiej zorientowany Blaszkowski wszystko już wiedział na ten temat.
– Na OIOM-ie nie ma łóżek, więc go dali do ogólnej. Musi poczekać, aż się zwolni miejsce.
– Aż ktoś wyciągnie kopyta – stwierdził Brodziak sarkastycznym tonem.
– A jest tu jakiś ordynator czy ktoś? – zapytał Gruby Rychu.
– Zwariowałeś? – Brodziak z niedowierzaniem pokręcił głową. – To państwowy szpital, chłopie. Lekarze po południu siedzą w swoich prywatnych gabinetach, żeby dorobić do gównianych pensji.
– Aha. – Rychu jakby sobie coś przypomniał. – No ale dyżurny musi być?
– Pewnie jest, a co? – zainteresował się Blaszkowski.
– Trzeba by go zawołać. – Widać było, że Grubiński postanowił działać.
Wszyscy czterej spojrzeli na Mariusza. W końcu był najmłodszy i to zawsze on biegał po sprawunki, jak było trzeba. Wzruszył więc ramionami i poszedł. Pięć minut później wrócił z pięćdziesięcioletnim lekarzem. Widać było, że ten nie jest za bardzo zadowolony, że ktoś gdzieś go ciągnie. Ale gdy spojrzał na Grubińskiego ubranego w garnitur, po którym od razu dało się poznać, że musiał kosztować więcej niż wyposażenie całej szpitalnej sali, na jego ustach pojawił się niewyraźny uśmiech.
– Panie prezesie, to jest pan doktor Murawski. Jak się okazuje, zastępca ordynatora. A to jest pan prezes Ryszard Grubiński, właściciel Wielkopolskiego Banku Ziemskiego.
– O, coś takiego – lekarz się rozpromienił. – A ja mam akurat konto w pańskim banku, panie prezesie. Bardzo mi jest miło. Murawski jestem.
– A ten człowiek, co tu leży, to mój kolega, Teofil Olkiewicz.
– Ach tak, no co za zbieg okoliczności. Jest tutaj pod dobrą opieką. Jak pan widzi, aparatura cały czas mierzy wszystkie czynności życiowe.
– Co z nim? – zapytał Grubiński.
– Bardzo dobrze, dobrze, choć nie jest już najmłodszy. – Lekarz sięgnął po kartę przypiętą do tabliczki na łóżku. – Złamana ręka, potłuczenia ogólne, nie ma obrażeń wewnętrznych. Przynajmniej nic dotąd nie stwierdzono. Widać pana znajomy jest w czepku urodzony. Miał fenomenalne szczęście.
– To czemu jest nieprzytomny?
– Jest w śpiączce farmakologicznej, ale właśnie skończyliśmy mu podawać specjalne leki, więc powinien się niebawem obudzić, to jednak może jeszcze trochę potrwać – wyjaśnił lekarz.
– Albo się już nie obudzi, bo… – nie wytrzymał pacjent z usztywnioną nogą, ale nie dokończył, ponieważ nie zaryzykował bliższego spotkania z pięścią Brodziaka, który podsunął mu ją pod sam nos.