Szybki szmal. Ryszard Ćwirlej

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Szybki szmal - Ryszard Ćwirlej страница 16

Szybki szmal - Ryszard Ćwirlej

Скачать книгу

      – No, już nie musisz się bać, że wyjadę. Jestem tu na dobre! – Pogłaskała go po głowie, a on wpatrywał się w nią, jakby wszystko rozumiał. Czasami miała wra­żenie, że tak jest naprawdę i ten zwierzak jest w stanie zrozumieć więcej niż niejeden człowiek. Choć w zasadzie to wcale nie był jej pies. To ona była jego. Wybrał ją sobie i Aneta nie miała w tej sprawie nic do powiedzenia.

      Kilka lat temu należał do miejscowego pijaka Matyi. Codziennie rano facet przechodził koło jej domu, wyruszając na łowy w poszukiwaniu czegoś, co da się sprzedać. Do południa szukał złomu, a potem upłynniał dzienny urobek i szedł do pobliskiego sklepu kupować jabole. Pies zawsze mu towarzyszył. Zdarzało się jednak, że popołudniami zwierzak wracał do domu sam, bo jego pan zalegał na jakimś trawniku. I wtedy zatrzymywał się przy podjeździe prowadzącym do domu Anety. Wszystko dlatego, że rzucała mu niedojedzone w pracy kanapki. W końcu pies się do niej wprowadził po tym, jak któregoś dnia pijak Matyja zasnął po kolejnym winie i już się więcej nie obudził. Pies siedział przy nim do czasu, aż go zabrali ludzie z zakładu pogrzebowego. A gdy odjechali, poszedł do swojej nieformalnej stołówki i został. Kłopot był tylko taki, że nikt nie wiedział, jak zwierzak się wabi. Okazało się jednak, że reaguje na słowo „pies”, a może reagował na głos Anety? Został więc „Psem” i chyba mu się to całkiem podobało.

      – No, Pies, idziemy do domu!

      Gdy weszła do środka drzwiami od podwórka, które jak zazwyczaj były otwarte, uderzyła ją absolutna cisza. Zwykle w mieszkaniu hałasowało wszystko, co tylko mogło wydać z siebie jakiś dźwięk. Grał telewizor w dużym pokoju i jednocześnie radio w kuchni. A dzisiaj kompletna cisza, w którą wbijało się, zwykle niezauważalne, tykanie starego, wiszącego zegara.

      – Jest tu kto? – zawołała z korytarza, ściągając buty. – Mamo, tato, wróciłam do domu!

      – O, już jesteś, to dobrze. – Matka stanęła w drzwiach prowadzących do kuchni. Ubrana była jak zwykle w brzydki fartuch w kwiaty, taki jakie w swojej ofercie miały wszystkie targowiska w Polsce. Aneta nienawidziła tych paskudnych strojów matki do tego stopnia, że gdy kiedyś, jeszcze w szkole podstawowej, obraziła się na nią za jakąś wielką niesprawiedliwość, postanowiła wziąć odwet na fartuchu. Wieczorem, gdy rodzice już spali, zakradła się do kuchni i pocięła go dokładnie wielkimi nożycami. W pierwszej chwili chciała go zostawić tam, gdzie wisiał, czyli na oparciu kuchennego krzesła. Ale po zastanowieniu doszła do wniosku, że lepiej będzie go spalić, żeby zatrzeć ślady. Dowód rzeczowy jej zbrodni powędrował więc do pieca. A matka szukała go przez kilka tygodni, aż w końcu dała za wygraną i kupiła na targu nowy, równie brzydki, a może i nawet brzydszy niż ten stary. Zbrodnia Anety nigdy nie wyszła na jaw.

      Kobieta uśmiechnęła się na widok córki.

      – Dobrze, że jesteś, bo wujek Franek przyszedł.

      – A co to za wydarzenie? – zdziwiła się, bo w tym, że Franek wpadł w odwiedziny, nie było niczego nadzwyczajnego. Brat ojca mieszkał w Dusznikach, trzy ulice dalej, i spotkania były codziennością. Zawsze ktoś do kogoś przychodził nawet bez specjalnej potrzeby, jak to w rodzinie.

      – No bo on przyszedł z Ewą. Czekają na ciebie.

      Wzruszyła ramionami. Jej kuzynka w tym roku zrobiła licencjat, ale Aneta nie pamiętała, na jakim kierunku. Przez ostatnie lata nie widywały się zbyt często, więc nie wiedziała, co dokładnie dziewczyna robi. I naraz doznała olśnienia. Połączyła fakty. Skończyła studia licencjackie, przyszła z ojcem, siedzą i czekają na nią, to znaczy, że sprawa jest poważna. Chcą, żeby coś dla nich zrobiła. Szukają dla niej roboty.

      – Cześć, wuja! – zawołała, wchodząc do kuchni. – Cześć, Ewka! Co tam u was?

      Franek podniósł się z krzesła. Podeszła do niego i ucałowała w oba policzki. Był młodszy od ojca o dziesięć lat. Też był blondynem z odcieniem miedzi, która zaczęła już znikać przyprószona siwizną. To po Nowakach Aneta odziedziczyła rude włosy i zielone oczy. Ewa była podobna do matki. Włosy miała czarne, a oczy brązowe. Zawsze była niższa od Anety, która mierzyła sto siedemdziesiąt dwa centymetry. Gdy podeszła do kuzynki, żeby się przywitać, ta ze zdziwieniem zauważyła, że mała Ewcia dorównuje jej wzros­tem, a może nawet zdążyła ją przerosnąć.

      – O kurczę, Ewka, ale żeś wyrosła.

      – Równe sto siedemdziesiąt pięć – stwierdziła zadowolona.

      – Widziałaś, mamuś, to już nie jest mała dziewczynka, tylko superlaska! – Odsunęła się od kuzynki, by się jej przyjrzeć. Ewa rzeczywiście się zmieniła. Stała się atrakcyjną kobietą. Aneta natychmiast zauważyła jeszcze coś ciekawego, co sprawiło, że spojrzała na nią z uznaniem. Ewa nie była pomalowana. Miała tylko leciutko pociągnięte maskarą rzęsy. Ona nie potrzebowała makijażu. I tak wyglądała jak milion dolarów. Aneta też się nie malowała.

      – Anetka, zupy ci dam, co? – zaproponowała mama.

      – Sama mam jeść? – Spojrzała na gości.

      – My już jedli – stwierdził wujek.

      – A gdzie tata?

      – Tata pojechał do Szamotuł, ale nie mówił, po co – wyjaśniła matka. – To co, zupę zjesz?

      – Nie, daj, mama, spokój. Herbatkę wypiję. A głodna nie jestem, bo w pracy jadłam – skłamała.

      Nic nie zjadła w pracy. W zasadzie to wcale dziś nie pracowała. Obeszła tylko kilka pokoi, pogadała przez chwilę ze znajomymi, pożegnała się i tyle. Nie miała czasu na jedzenie. Dopiero po drodze, gdy emocje już opadły, poczuła głód. Zatrzymała się na stacji benzynowej i zjadła hot doga, którego popiła butelką coli. To była od dawna podstawa jej wyżywienia. Często kupowała jeszcze do tego zestawu jakiegoś batonika, żeby dostarczyć sobie odrobinę dodatkowych kalorii. To byle jakie żarcie i przede wszystkim jedzenie nieregularne i w nieracjonalnych porach sprawiało, że Aneta była bardzo szczupłą osobą. „Gdyby nie batoniki, już by mnie nie było widać”, powiedziała kiedyś Blaszkowskiemu, który traktował ją trochę po ojcowsku. Kilka razy zabrał ją nawet do porządnej knajpy na obiad, ale efekty zawsze były mizerne. Aneta marnowała tyle dobrego jedzenia, dziobała jak ptaszek, a połowa porcji zostawała na talerzu. „Jak ty żyjesz, dziewczyno? Karmisz się powietrzem?”, pytał Mariusz. „Miłością żyję”, odpowiadała żartem, ale on wiedział, że i z tą miłością to przesada. Nie miała faceta. Ten, który miał szansę i kto wie, może by zmusił ją do normalnego jedzenia, wyjechał na misję do Afganistanu, zanim zaczęło się coś między nimi dziać na poważnie. A ona w tym czasie poszła do szkoły oficerskiej i związek, który jeszcze nie stał się prawdziwym związkiem, rozpadł się na drobne kawałki, których nie skleiłby nawet archeolog.

      Matka postawiła przed nią szklankę z herbatą. To był jedyny dom spośród wszystkich, jakie znała, w którym herbatę podawano w szklankach, tak jak za czasów PRL-u. Tu kubki służyły tylko do picia mleka. Kawę na szczęście mama serwowała w chodzieskiej Iwonie, czyli białej porcelanie w kwiatki. Takie właśnie filiżanki stały teraz na stole przed gośćmi.

      – To co tam u ciebie? – zapytała Aneta, spoglądając na kuzynkę.

      – Studia skończyłam.

Скачать книгу