Krzyżacy. Henryk Sienkiewicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Krzyżacy - Henryk Sienkiewicz страница 40
Hoc! hoc!
I począł spoglądać na Zbyszka rozbawionymi oczyma, on zaś patrzył także z wielką ciekawością na jego długą jak tyczka postać, na chudą twarz z ogromnym nosem i na okrągłe, pełne śmiechu oczy.
– O! – rzekł – przy takim somsiedzie, byle Bóg stryjkowi wrócił zdrowie – to i nie będzie smutku.
– Lepiej mieć wesołego somsiada, bo z wesołym nie może być zwady – odrzekł Zych. – A teraz posłuchajcie, co wam po dobremu i po krześcijańsku powiem. Doma dawnoście nie byli i porządków nijakich w Bogdańcu nie zastaniecie. Nie mówię: w gospodarstwie – bo opat dobrze gospodarzył… lasu szmat wykarczował i chłopów nowych osadził… Ale że sam jeno czasem dojeżdża, więc w spiżarni będą pustki, ba, i w domu ledwie tam ława jaka jest – albo i wiązka grochowin767 do spania – a choremu potrzeba wygody. Więc wiecie co? – jedźcie ze mną do Zgorzelic. Zabawicie jaki miesiączek albo dwa, to mi będzie po sercu768, a bez ten czas Jagienka o Bogdańcu pomyśli. Tylko się na nią zdajcie i niech was głowa o nic nie boli… Zbyszko będzie dojeżdżał gospodarki pilnować, a księdza opata też wam do Zgorzelic sprowadzę, to się z nim zaraz porachujecie… O was, Maćku, będzie dziewka miała taki starunek769 jak o ojcu – a w chorobie babski starunek od innego lepszy. No! Moiście wy! uczyńcieże tak, jako was proszę.
– Wiadoma rzecz, żeście dobry człowiek i zawszeście tacy byli – odrzekł z pewnym wzruszeniem Maćko – ale widzicie, mam-li umrzeć przez tę juchę zadziorę, co mi pod ziobrem siedzi, to wolę na własnych śmieciach. Przy tym w domu, choć ta człek i chory, to o niejedno się rozpyta, niejednego dopatrzy i niejedno zładzi770. Jeśli Bóg każe iść na tamten świat – no, to nie ma rady! Czy przy większym starunku, czy przy mniejszym – jednako się nie wykręcisz. Do niewygód my na wojnie przywykli. Miła i wiącha grochowin temu, co przez kilka roków na gołej ziemi sypiał. Ale za wasze serce to wam szczerze dziękuję, i jeśli nie ja się wywdzięczę, to da Bóg, Zbyszko się wywdzięczy.
Zych ze Zgorzelic, który słynął istotnie z dobroci i uczynności, począł znów nalegać i prosić, ale Maćko się uparł: kiedy umierać, to na własnym podwórku! Cniło771 mu się oto bez tego Bogdańca całymi latami, więc teraz, gdy granica już niedaleko, nie wyrzeknie się go za nic, choćby to miał być ostatni nocleg. Bóg łaskaw i tak, że mu choć pozwolił tu się przywlec.
Tu roztarł pięściami łzy, które wezbrały mu pod powiekami, obejrzał się wkoło i rzekł:
– Jeśli tu już bory Wilka z Brzozowej, to zaraz po południu dojedziem.
– Nie Wilka z Brzozowej, jeno ninie772 opatowe – zauważył Zych.
Uśmiechnął się na to chory Maćko i po chwili odrzekł:
– Jeśli opatowe, to może kiedyś będą nasze.
– Ba! dopieroście mówili o śmierci – zawołał wesoło Zych – a teraz chce wam się opata przetrzymać.
– Nie ja go przetrzymam, jeno Zbyszko.
Dalszą rozmowę przerwały im odgłosy rogów w boru, które ozwały się daleko przed nimi. Zych wstrzymał zaraz konia i począł słuchać.
– Ktoś ci tu chyba poluje – rzekł. – Poczekajcie.
– Może opat. To by dobrze było, żebyśmy się zaraz spotkali.
– Cichajcie no!
Tu zwrócił się do orszaku:
– Stój!
Stanęli. Rogi ozwały się bliżej, a w chwilę później rozległo się szczekanie psów.
– Stój! – powtórzył Zych. – Ku nam idą.
Zbyszko zaś zeskoczył z konia i począł wołać:
– Dawajcie kuszę! może zwierz na nas wypadnie! wartko! wartko!
I porwawszy kuszę z rąk pachołka, wsparł ją o ziemię, przycisnął brzuchem, pochylił się, wyprężył grzbiet jak łuk i chwyciwszy palcami obu rąk cięciwę, naciągnął ją w mgnieniu oka na żelazny zastawnik, za czym założył strzałę i skoczył przed siebie w bór.
– Napiął! bez korby ci napiął! – szepnął Zych zdumiony przykładem tak nadzwyczajnej siły.
– Ho, to morowy chłop! – odszepnął z dumą Maćko.
Tymczasem rogi i granie psów ozwało się jeszcze bliżej, aż nagle po prawej stronie boru rozległ się ciężki tupot, trzask łamanych krzów i gałęzi – na drogę wypadł z gęstwiny, jak piorun, stary brodaty żubr z olbrzymią, nisko pochyloną głową, z krwawymi oczyma i wywalonym ozorem, zziajany, straszny. Trafiwszy na wyrwę przydrożną, przesadził773 ją jednym skokiem, upadł z rozpędu na przednie nogi, ale podniósł się i już, już miał skryć się w gęstwinie po drugiej stronie drogi, gdy nagle zawarczała złowrogo cięciwa kuszy, rozległ się świst grotu, po czym zwierz wspiął się, zakręcił, ryknął okropnie i runął jak gromem rażony na ziemię.
Zbyszko wychylił się zza drzewa, napiął znów kuszę i zbliżył się gotów do strzału ku leżącemu bykowi, którego zadnie774 nogi kopały jeszcze ziemię.
Lecz popatrzywszy chwilę, zawrócił spokojnie do orszaku i z daleka począł wołać:
– Tak dostał, aże gnojem popuścił!
– A niechże cię! – ozwał się podjeżdżając Zych – od jednej strzały!
– Ba, blisko było, a to przecie okrutny pęd. Obaczcie: nie tylko żeleźce, ale i brzechwa775 całkiem mu się schowała pod łopatką.
– Myśliwcy muszą być już blisko; pewnikiem ci go zabiorą.
– Nie dam! – odpowiedział Zbyszko – na drodze zabit, a droga niczyja.
– A jeśli to opat poluje?
– A, jeśli opat, to niech go bierze.
Tymczasem z lasu wychyliły się naprzód psy, których było kilkanaście. Ujrzawszy zwierza, rzuciły się na niego ze strasznym harmidrem, zbiły się na nim w kupę i niebawem poczęły się między sobą gryźć.
– Zaraz będą i myśliwi – rzekł Zych. – Ot patrz! już są, jeno dalej przed nami wypadli i nie widzą jeszcze zwierza. Hop! hop! bywajcie tu, bywajcie!… leży! leży!…
Lecz nagle umilkł, przysłonił oczy ręką, a po chwili ozwał się:
– Dla Boga! coże to jest? Czym oślepł, czy mi się zdaje…
– Jeden na wronym776 koniu na przedzie – rzekł Zbyszko.
Lecz Zych zawołał nagle:
– Miły Jezu! dyć777 to chyba Jagienka!
I naraz począł krzyczeć: