Dziewczyna z Dzielnicy Cudów. Aneta Jadowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziewczyna z Dzielnicy Cudów - Aneta Jadowska страница 5
Jakieś trzydzieści lat temu cały budynek był fabryką rowerów. Na parterze wciąż stał park maszyn, obecnie pokrytych rdzą, kurzem i pajęczynami. Przez okna wychodzące na podwórze do wielkiej hali wpełzał bluszcz, który rósł szybciej, niż powinno to być możliwe. Któregoś dnia zejdę po schodkach z mojego piętra mieszkalnego i zamiast hali wypełnionej złomem i grubymi rurami tworzącymi dziwaczny układ krwionośny starej maszynowni zastanę dżunglę. Nie będzie to pierwszy budynek pochłonięty w ten sposób – magia lubiła takie małe pokazówki, a w tym rewirze była szczególnie silna. Tuż pod fundamentami budynku przebiegała spora linia magiczna. Zwykle bezpośrednio nad liniami, gdzie magia jest najłatwiej dostępna, budowano świątynie czy domy tych, którym stały dostęp do źródeł magii był potrzebny niczym w realnym świecie niektórym silne i stałe łącze internetowe o doskonałej przepustowości. Ale czasami ktoś po prostu chciał produkować rowery, ignorując linię, która biegła pod jego fabryką. Technika nie przetrwała zbyt długo, magia została. Na liniach także czkawkę czuło się znacznie silniej. Tak określaliśmy skoki napięcia w liniach magicznych, na skutek których organizmy żywe ulegały często nieodwracalnym zmianom, ale mogły też stać się potężniejsze niż kiedykolwiek. Niemal wszędzie dało się bronić przed nimi za pomocą kręgów ochronnych wokół domu czy łóżka, jednak nie tutaj – na linii napięcie po prostu przepali okrąg.
Podanie tego adresu w papierach Zakonu było pokazówką, deklaracją siły. Na wyrost, bo bałam się czkawki, jak każdy rozsądny obywatel Warsa – może nawet bardziej, skoro już wiedziałam, co mnie może czekać. Albo moje zabezpieczenia nie wytrzymają, albo nie zauważę sygnałów i czkawka zastanie mnie w łóżku, śpiącą, i obudzę się kimś lub czymś innym, przerażającym i niekoniecznie myślącym. Nie będzie to pierwszy raz… Choć wtedy to nie czkawka wyciągnęła na powierzchnię to, co we mnie siedzi, a Ernst Szalony.
Nie musiałam tam wchodzić. Miałam inny dom. Mogłam zostawić mojego niezapowiedzianego gościa tutaj, niechby sobie doczekał czkawki. Zakładałam, że to Robin. A to oznaczało, że Matka dała mu dostęp do moich akt. Ciekawe, czy prawdziwych, czy równie absurdalnie sprokurowanych jak te, które dała mnie.
Nie wiedziałam, w co Matka grała. Dając mu mój adres, wystawiała mnie lub jego. Nie założyłabym się o to, czyja śmierć lepiej wpasowałaby się w jej plan. Zajrzałam w papiery Robina raz jeszcze. W rubryce „adres domowy” wpisano adres siedziby Zakonu.
Jeśli wysłała go za mną, po co mi się przedstawiał i informował o partnerstwie? Chyba że to psychopata, który chciał, bym wiedziała, że zabawa się rozpoczęła, a pościg za świadomą ofiarą dawał mu więcej satysfakcji. Nie wyglądał co prawda na psychopatę, ale może naprawdę dobrze się maskował.
Albo Matka chciała, bym go zabiła, ale nieoficjalnie, więc nie dała mi na niego zlecenia, tylko wysłała z lewymi papierami i partnerstwem w zębach, wiedząc, jak działają moje odruchy. Jeśli tak… Kim, u diaska, jest ten facet? I czemu ona chce, by był martwy? Musiałam to wiedzieć, zanim zdecyduję się na konfrontację.
Wycofałam się do zaułka między budynkami i odjechałam. Potrzebowałam kilku odpowiedzi. Tylko jedna osoba mogła mi ich udzielić.
Rozdział 3
Kwatera Karmy była lepiej strzeżona niż siedziba Zakonu. Miało to sporo wspólnego z tym, jak dużą paranoję miała jej właścicielka, a także z faktem, że musiała się ona ukrywać również przed Zakonem. Na froncie budynku wciąż wisiał wielki napis z neonowych rurek – „Kino Świat”, choć musiało minąć pół wieku, odkąd zabłysnął po raz ostatni. Z jakichś powodów niektóre samogłoski odpadły szybciej niż spółgłoski, więc obecnie pozostało „Kn Świt”.
Karma nazywała swój dom Zamkiem i nie było w tym wiele przesady, przynajmniej w kwestii tego, jak trudny był do zdobycia. Dwupiętrowy budynek z czerwonej cegły na parterze nie miał co prawda nawet jednego okna, ale wydawało się to sensowne, skoro znajdowały się tam sale projekcyjne. Te na wyższych piętrach strzegły natomiast solidne, metalowe okiennice. Główne wejście, dwuskrzydłowe drzwi z półkolistym witrażem nad framugą, zablokowano stalową sztabą i kłódką większą niż moja pięść. Na tego, kto uznałby, że może sforsować te zabezpieczenia, czekało kilka niespodzianek. Karma nie żartowała w kwestii swojego bezpieczeństwa, nie miała skrupułów, miała za to reputację, która sprawiała, że intruzi trzymali się na dystans.
Obeszłam budynek. Na bocznych drzwiach, obitych karbowaną stalą, wciąż widniał napis „Wyjście ewakuacyjne”. Wpisałam kod na panelu bezpieczeństwa. Poczułam, jak ożywa kamera wbudowana w judasza. Zamek odskoczył z trzaskiem i zostałam wpuszczona do wąskiego na metr i długiego na półtora metra przedsionka. Drzwi za mną zatrzasnęły się z cichym syknięciem. Te przede mną nie otworzyły się, póki Karma nie zeskanowała mnie, nie upewniła się, że nie miałam niechcianego towarzystwa, nie podrzucono mi żadnego urządzenia namierzającego czy pasożytniczego, nie zostałam w czasie czkawki zmieniona w nic, co mogłoby jej zagrażać. Trwało to jakieś dwie minuty. Komora była ciasna, klaustrofobiczna i ciemna. Podobny system obowiązywał w niektórych bankach, ale Karma zadbała o to, by jej komora kojarzyła się raczej z horrorami i skutecznie zniechęcała do częstych wizyt. Nigdy nie powiedziała mi, czy jeśli skanowanie nie pójdzie po mojej myśli, zdołam opuścić przedsionek i pójść dalej swoją drogą.
Drzwi otworzyły się z ponownym syknięciem, a ja odetchnęłam. Raz zdarzyło się, że Matka podrzuciła mi urządzenie namierzające. Pod wieloma względami byłyśmy podobne – w końcu mnie wychowała. I to budziło dość oczywisty konflikt. Ciekawość była nieodłącznym elementem jej natury, Matka chciała wiedzieć wszystko, a jednocześnie utrzymywać własne sekrety. Nieodłącznym elementem mojej natury stało się z kolei utrzymanie jak największej części mojego życia w tajemnicy przed wszystkimi, w tym przed nią. Ona podejmowała swoje próby, by się dowiedzieć, gdzie bywam i z kim utrzymuję relacje. Ja robiłam wszystko, by trzymać ją z dala. Na kilka lat zniknęłam i nie dawałam znaku życia. Potem, po porwaniu i po tym, co się ze mną stało, wróciłam i przeszłam testy kwalifikacyjne do Zakonu. Zaczęłam dla niej pracować. Nigdy nie powiedziałam jej, dlaczego to zrobiłam. Ona nigdy nie zapytała. Przyjęło się, że nie wracamy do tego, co zrobił mi Ernst i czego ona nie zrobiła, kiedy potrzebowałam pomocy. Ale nie byłam dość głupia, by wierzyć, że po prostu odpuściła i nie umierała z ciekawości.
Karma znalazła wówczas to urządzenie i wpuściła przez jego oprogramowanie wirus do systemu Zakonu. Matka nigdy o tym nie wspomniała, choć wiedziałam, że narobił sporo szkód. Nie wspomniała też, jak skończyła się jej próba rekrutowania Karmy. A ta nie kryła się przede mną z tym, co zrobiła – kiedy Matka nie przyjęła pierwszej odmowy i próbowała stosować techniki perswazji i nacisku, włamała się na konta Zakonu i wszystkie prywatne konta Ireny, w tym te głęboko ukryte, będące jej planem awaryjnym, gdyby z jakichś powodów musiała opuścić Zakon czy znów uciekać przed Ernstem Szalonym. Karma wyczyściła je wszystkie. Na dwadzieścia cztery godziny środki zniknęły. Na każdym zostawiła dokładnie sześć i sześćdziesiąt sześć setnych jednostek w walucie, w jakiej dane konto było prowadzone. Po upływie doby środki wróciły. Powiększone o jeden grosz odsetek. Matka próbowała jeszcze mieć ostatnie słowo w tej dyskusji i wysłała mnie