Legion Nieśmiertelnych. Tom 2. Świat Pyłu. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Legion Nieśmiertelnych. Tom 2. Świat Pyłu - B.V. Larson страница 24
– Twoja decyzja, weteranie – odparł. – Wykryliśmy wroga. Na kadłubie może pełzać tylko jeden, a może ich być i milion.
Harris zaklął szpetnie i przerzucił temat do oficerów na tyłach. Zdecydowali się podciągnąć resztę żołnierzy naprzód, najwyraźniej równie zachwyceni swoim położeniem w tunelu co ja chwilę temu. Kilku naszych ludzi weszło na mostek.
Może wróg na to właśnie czekał. Tego już się nie dowiem. W każdym razie kiedy do pomieszczenia zaczęli przeciskać się kolejni piechurzy, kałamarnice wykonały swój ruch.
W kosmosie ludzie są dosyć nieporadni. Jesteśmy przyzwyczajeni do grawitacji i nie funkcjonujemy dobrze bez niej. Co gorsza, żeby zachować sprawność, potrzebujemy powietrza do oddychania i uciążliwej regulacji temperatury. Chociaż walka na Świecie Stali wydawała mi się koszmarem, była to pestka w porównaniu do warunków otwartej próżni.
Nasi przeciwnicy najwyraźniej nie mieli takich problemów i ograniczeń. Liczne macki zapewniały im swobodny chwyt, czy to na ścianach, czy to w innych punktach zaczepienia, przez co napastnikom łatwo było się odbić i nabrać rozpędu. Co więcej, w przestrzeni kosmicznej zdawali się czuć jak ryba w wodzie. Pływali w niej z równą lekkością. Skojarzenie nasunęło mi się od razu, gdy zaczęli dosłownie przelewać się zza krawędzi wyłomu i nurkować ku nam z zabójczą prędkością.
Dotarło wtedy do mnie, że te istoty – przynajmniej częściowo – żyły pod wodą. Już przy pierwszym ataku zwróciła moją uwagę ich niebywała zwinność, ale w stanie nieważkości poruszały się z jeszcze większą precyzją.
– 9 –
Nie strzeliłem od razu. Zamiast tego odczekałem z pół sekundy. Ku mojemu zaskoczeniu Sargon zrobił to samo. Odpaliliśmy działa niemal w tym samym momencie.
Dwie strugi plazmy wytrysnęły jednocześnie ku spadającemu na nas tuzinowi wrogów. Większość opadła natychmiast, bo razem z Sargonem ustawiliśmy broń na szerokie pole rażenia.
Jedynie dwójce potworów udało się do nas przebić, ale to wystarczyło, by siać zniszczenie w naszych szeregach. Jedna z macek wyrwała mi tubus z zaciśniętych rękawic. Stwór z łatwością uniósł ciężką broń i precyzyjnie uderzył. Ledwie zdążyłem uskoczyć, a tuba gruchnęła w mój naramiennik. Gdyby nie ciężki pancerz, skończyłoby się przynajmniej na złamanym obojczyku – a może nawet pożegnałbym się z życiem.
Na szczęście pancerz wytrzymał, ale z miotaczem było już gorzej. Mimo śmiertelnego zagrożenia bardziej martwiłem się o broń niż o własne życie. Moje ciało było zdecydowanie łatwiejsze do naprawienia, a gdybym zginął, miotacz mógł wciąż przysłużyć się innym. Nasze działa wydawały się najlepszą obroną przeciw tym istotom, a nie miałem pojęcia, z iloma jeszcze przyjdzie się nam zmierzyć.
Sięgnąłem po tubę i spróbowałem wyrwać ją z macki, zanim miotający się stwór przyłoży nią komuś innemu. Uchwyciłem ją z całych sił.
Jeszcze w domu zdarzało mi się ujeżdżać mechaniczne byki, zwykle na mocnym gazie. Teraz żałowałem, że nie mam w czubie kilku drinków. Kałamarnica nie chciała oddać mojej broni – a cholerstwo było silne. Zamachnęło się kończyną jak biczem, a ja wystrzeliłem w górę. Utrzymałem się tylko dzięki sile egzoszkieletu oraz temu, że przytomnie udało mi się owinąć dłoń pasem nośnym.
Szczerze mówiąc, następne piętnaście sekund pamiętam jak przez mgłę. Latałem wokół jak szmaciana lalka, dostrzegając – bardzo przelotnie – że mój oddział podjął walkę z obydwoma bestiami. Legioniści dźgali je ostrzami siłowymi i odcinali kolejne macki. Wiedzieli już, jak się do tego zabrać, i cała akcja tym razem poszła sprawniej.
Kiedy kalmar przestał się w końcu szamotać, wnętrze mojego hełmu wypełniały migoczące gwiazdy, a mózg dalej obijał mi się po czaszce. Pierwsza dotarła do mnie Kivi. Zajrzała z troską przez mój wizjer.
– Hej – wydusiłem.
– Żyjesz?
– Chyba tak.
Pacnęła dłonią w mój hełm. Zabolała mnie od tego szyja, ale zdołałem się uśmiechnąć.
– Pomóż mi wstać – sapnąłem.
Po chwili byłem już z powrotem na nogach, a moje magnetyczne buty posłusznie przywarły do pokładu. Stałem dosyć chwiejnie i cieszyłem się, że mój pancerz równoważył się niemal samodzielnie. Świat wirował mi przed oczami.
– Narzygałeś w kombinezon? – Harris podszedł bliżej i teraz gapił się srogo w mój wizjer.
– Nie, sir – odparłem. – Ale chyba mam jakiś wyciek. Coś mi mruga na wskaźniku powietrza.
– Ile pokazuje?
– Nie da się odczytać, sir. W tym miejscu szkło jest zbyt potłuczone.
– Sukinkot – powiedział i potrząsnął mną za ramiona, po czym rzucił przez ramię: – Technik!
Zaraz zjawiła się Natasha i zabrała się za mój skafander. Na zmianę cmokała współczująco i przeklinała mnie pod nosem. Po chwili wpuściła do wnętrza mojego wizjera świeżą warstwę plastiku. Zakładałem, że to jakiś nanitowy zestaw naprawczy. Pełzająca masa miała najpierw podgrzać, a potem ponownie uformować plastik, tworząc świeżą powłokę. W efekcie widok miał być trochę zamazany, ale to i tak dużo lepsze niż pajęczyna pęknięć. Najlepsze, że mój kombinezon powinien odzyskać szczelność.
Gdy Natasha zrobiła swoje, podszedł do mnie Graves. Spojrzał na mnie krytycznie.
– Jesteś sprawny, specjalisto?
– Tak jest, sir – powiedziałem najmocniejszym głosem, jaki byłem w stanie z siebie wydobyć. – Wszystko w porządku.
W Legionie Varus nie należało się afiszować ze swoją słabością. Jeśli nie dawałbym rady nadążyć za resztą, z punktu widzenia oddziału najlepiej byłoby się mnie pozbyć. W normalnych warunkach nie było to takie złe, bo po godzinie z okładem dostawało się świeże ciało. Ale dzisiaj wolałem nie ryzykować. Równie dobrze mogliśmy już nigdy nie odzyskać kontaktu z resztą legionu.
– Miałeś niezłą przejażdżkę – stwierdził Graves. – To był przypadek? Widziałem, że rękawica zaplątała ci się w pas.
– Nie, sir – odparłem. – Nie chciałem, żeby ten stwór dorwał moją broń.
Graves trawił moje słowa przez chwilę, po czym pokiwał głową.
– Doskonale – powiedział tylko, po czym wrócił do pozostałych.
Obserwowałem go przez wizjer, który – dotąd niemal niezauważalny – teraz trochę zniekształcał pole widzenia. Po wyczerpaniu zasilania nanity zaczęły padać jak muchy. Nie funkcjonowały zbyt długo – zwykle ich baterie nie wytrzymywały dłużej niż kilka minut. Drobny, metaliczny pył drażnił mój nos i sypał się jak stalowe opiłki. Trochę kłuły mnie w twarz – jak drobiny