Nasze niebo. Sylwia Kubik
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nasze niebo - Sylwia Kubik страница 8
Zaparkowała pod furtką, bo dalej nie dało się podjechać. Szybko przemierzyła uporządkowane podwórko i dotarła do drzwi małego domku. Zapukała głośno i weszła do środka. Pachniało rosołem i plackami ziemniaczanymi. No tak – był piątek, a w piątki pani Helena zawsze smażyła placki. Zresztą w domu Karoliny też tak kiedyś było.
Wraz z przybyciem pani Heleny i tymi kuchennymi zapachami zrobiło się tu jakoś przytulniej, bardziej domowo. Niby nic znacząco się nie zmieniło, ale zauważyć można było deskę do krojenia z posiekaną na niej natką pietruszki, pęk ziół włożonych do dzbanka na herbatę, talerz z plackami, kilka gałązek mięty i wrzosów w wazonie. Drobiazgi, które wypełniły wcześniej panujący tu chłód. Widać było, że Helena dobrze się tu czuła i samą swoją cichą obecnością dała wyraz wyjątkowej przyjaźni, która od lat łączyła ją ze Stefanem.
– O, jesteś! – przywitała Karolinę uśmiechem, wychodząc z pokoju. – Wezmę tylko swoje rzeczy i możemy jechać. Choć właściwie powinnam tu chyba zostać...
– Z panem Stefanem tak źle?
– Nawet nie pytaj. Porozmawiamy później – odpowiedziała szeptem.
Karolina nie wiedziała, czy iść się przywitać, czy poczekać. Spojrzała pytająco na Helenę, a ta głową dała jej znak, żeby nie wchodziła do pokoju chorego. Pomog-ła więc tylko zebrać rzeczy i razem poszły do auta.
– No to co tam z tym naszym panem Stefanem? – zapytała Karolina, gdy ruszyły spod domu.
– Oj, dziecko, ten stary uparciuch to sobie biedy napyta. – Helena westchnęła z rezygnacją.
– A co się stało? – zapytała Karolina automatycznie, bo skupiała się na próbach zawrócenia na wąskiej drodze.
– Wyobraź sobie, że ani myślał skorzystać z tych pomagaczy, co mu przyniosłaś, i postanowił sam iść do toalety.
– Szalony czy co?
– Głupi, a nie szalony. Daleko nie uszedł. Runął jak długi koło łóżka.
– No nie! – zawołała z przejęciem Karolina. – I co z nim?
– Na szczęście nic mu się nie stało. Wgramolił się z powrotem na łóżko i rad nie rad skorzystał z tej kaczki – zakpiła Helena. – A jak się wykłócał, że nie mam tego wynosić! Sam niby to wyniesie, jak siły zbierze. Powiedziałam mu, żeby się lepiej ziółek na uspokojenie napił... Ale czy coś do niego dotrze?
– A skąd pani wie, że upadł? Przecież, o ile znam pana Stefana, raczej się tym nie pochwalił? – zapytała z ciekawością Karolina.
– Jak to skąd? Połamał krzesło. Nie wiem, czy upadając, czy wstając, bo tego mi nie powiedział. Ale od razu domyśliłam się, w czym rzecz, i go przycisnęłam.
– Musimy koniecznie znaleźć mu opiekę. Przecież pani nie da rady się nim zajmować, bo to i umyć trzeba, i przebrać...
– No trzeba, koniecznie – przytaknęła Helena. – Dobrze by było namówić Kazika, żeby zajął się ojcem, ale jakoś trudno mi uwierzyć, że zostawi mieszkanie w mieście i tu przyjedzie. Tyle lat żyli jak pies z kotem. Ostatnio niby się spotkali, ale w czasie jednej rozmowy trudno sobie wszystko wyjaśnić i nadrobić stracone lata.
– Rozumiem, ale spróbować trzeba. Po pierwsze dlatego, że pan Stefan naprawdę potrzebuje pomocy, a po drugie dlatego, że synowie mogliby mieć do nas żal, że nie powiadomiłyśmy ich o stanie ojca. Poinformujemy, zapytamy, a jeśli nie wyrażą zainteresowania, to same wynajmiemy kogoś do opieki albo po prostu ulokujemy pana Stefana u doktora Macieja w Brzozowej Ostoi – zaproponowała Karolina.
– To byłoby najlepsze wyjście, ale Stefan się na to nigdy nie zgodzi. Nie lubi ludzi, a obcych to w szczególności. No i tam podobno dużo Niemców mieszka, a wiesz, że to by było dla niego trudne... Nie, Karolinko, do tego go nie przekonamy – odpowiedziała smutnym głosem Helena.
– Pozostaje nam więc szukanie kogoś z rodziny. Zacznijmy od tego Kazika – skwitowała Karolina, podjeżdżając pod dom pani Heleny i jak zawsze zachwyconym spojrzeniem powiodła wzrokiem po jej pięknym, staroświeckim ogrodzie, który niezależnie od pory roku zawsze zachwycał swym urokiem. Szczególną uwagę zwróciła na okazałe wrzosy oraz różnobarwne astry, które gęstymi rzędami rosły wzdłuż zmurszałego płotu. Nie zabrakło i aksamitek, tak często pogardzanych i niedocenianych. U siebie też miała całe rzędy tych kwiatów. Suszyła ich płatki na napary ziołowe, robiła maceraty i przepyszne octy domowe. Taki zwykły, specyficznie pachnący kwiat, a miał tak wiele leczniczych zastosowań. Pozory mogą mylić, zarówno w odniesieniu do ludzi, jak i do kwiatów.
Helena z ulgą wysiadła z samochodu. Dzisiejszy dzień dał jej mocno w kość, ale nie miała zamiaru się skarżyć czy narzekać. Karolina jednak doskonale widziała zmęczenie na jej twarzy. Zdawała sobie sprawę z tego, że muszą jak najszybciej zorganizować panu Stefanowi jakąś opiekę, bo starsza pani sama sobie z tym nie poradzi. Problem w tym, że uparty Stefan nie akceptował nikogo innego poza Heleną i odrzucał jakąkolwiek ofertę pomocy z zewnątrz. Karolina łudziła się, że mimo wszystko zgodzi się na pomoc synów.
– Ale ładnie pachnie – zdziwiła się Helena, wchodząc do domu. – Chyba Margarethe już wróciła.
– Zrobiłam zupę! – pochwaliła się dziewczyna, mieszając z zapałem w garnku. – Zwolniłam się z pracy, żeby ugotować obiad. Pewnie jesteś zmęczona.
– Oj, nie trzeba było. Przecież Stefanowi ugotowałam, to i dla nas coś mam. Niepotrzebnie się fatygowałaś... Jeszcze będziesz mieć kłopoty w pracy z tego powodu...
– Nie, Monika bez słowa mnie puściła, jak jej powiedziałam, że jesteś u Stefana. Zresztą była jakaś dziwna, ale to nie moja sprawa... Jedenfalls... Chciałam chociaż raz zrobić obiad. Siadajcie, zaraz wam naleję.
Karolina z Heleną usiadły, nieco zszokowane, przy stole i z uśmiechem obserwowały krzątaninę Małgosi, która, przewiązana fartuchem, ustawiała przed nimi talerze i sztućce.
– Naleję wam do wazy, będzie elegancko!
Gdy już wszystko było przygotowane, nalała im po całym talerzu barszczu, który wyglądał dość dziwnie. Karolina z Heleną spojrzały po sobie, ale nie skomentowały.
– Ugotowałam barszcz. Miałam jeszcze zrobić do niego osobno gotowane ziemniaki z boczkiem i cebulą, bo wiem, że ciocia tak najbardziej lubi. Ale nie znalazłam boczku. To wrzuciłam tylko kartofle. Jedzcie, smacznego!
– A to nawet lepiej, dziecko. Dzisiaj piątek, to boczku i tak bym nie zjadła – dodała z uśmiechem Helena.
Margarethe nieco się stropiła, że zapomniała o tym cioci zwyczaju. Karolina zaś ochoczo sięgnęła po łyżkę. Pachniało pięknie, a ona już zdążyła zgłodnieć.
– Akha ekhe – zakaszlnęła, z trudem przełykając zupę. Była tak kwaśna, że szczęka wykręciła się jej na drugą stronę.