Przewóz. Andrzej Stasiuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przewóz - Andrzej Stasiuk страница 3

Przewóz - Andrzej  Stasiuk Poza serią

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Sięgnął do kieszeni spodni i wyjął papierosy. Podszedł do paleniska, wygrzebał czarny węgielek, rozdmuchał go, przypalił i usiadł obok niej. Zaciągnął się, wypuścił dym i spróbował jeszcze wciągnąć nozdrzami rzednący obłoczek.

      – Powinienem mieć lornetkę – powiedział po chwili.

      – Motor, lornetka i co jeszcze? – mruknęła.

      – Przydałaby się. Wiedziałbym, jak Ruscy za dnia chodzą. Czy dalej od brzegu, czy bliżej. Jak bagna omijają. Bo tam się nie da cały czas nad wodą. Nawet jak sucho, to nie przejdzie. Po pas jest i wciąga. Może jakieś kładki porobili, ale nie myślę. Tak czy siak, lornetka by się przydała – zakończył.

      – To kup od nich – powiedziała, spoglądając w głąb podwórka.

      Powędrował za jej wzrokiem. Kury wróciły na swoje miejsca. W sadzie pod siatkami maskującymi krzątali się żołnierze. Zdjęli kurtki, koszule i w samych podkoszulkach doglądali dział. Kręcili, przesuwali, przestawiali dźwignie, smarowali mechanizmy. Czasem docierały stamtąd strzępki ich rozmów. Poruszali się wolno, niemal leniwie, lecz nie przerywali zajęć nawet na chwilę. Podoficer w mundurze przyglądał się ich pracy, przechadzając się od jednego stanowiska do drugiego. Powiedział coś do któregoś z żołnierzy i kilku się zaśmiało. Właściwie nie było w tym obrazie nic groźnego. Pachniało gotowanymi ziemniakami, smażoną cebulą i dymem z papierosów. Na skraju sadu stało kilka szarozielonych namiotów zamaskowanych tak samo jak działa.

      – To nie żandarmeria. To porządne wojsko – powiedział cicho. Wstał powoli. – Pójdę spać.

      – Idź – powiedziała. – Zostaw mi jednego.

      Wydobył papierosa z paczki, podał jej i poszedł w stronę stodoły. Wewnątrz było chłodno. Przez szpary wpadały ukośne promienie światła. Unosiły się w nich drobinki pyłu. Zaczekał, aż wzrok przyzwyczai się do półmroku. Po lewej w głębi stała drewniana wialnia. Pokrywał ją suchy kurz. Kurzem, zwietrzałym sianem i słomą pachniało w całej stodole. Podszedł do słupa, na którym wisiało stare podchomącie. Było podarte i wychodziło z niego włosie. Zbliżył twarz i powąchał. Koński zapach był ledwo wyczuwalny.

      Po prawej od drzwi wyrżniętych we wrotach urządzili sobie dom: szafa z desek, pomalowana na zielono skrzynia, stół, dwa taborety i jej posłanie ustawione na czterech pieńkach. Resztę trzymali na dworze. Minął obojętnie sprzęty, przysiadł na belce sąsieka i przerzucił nogi. Na resztkach zeszłorocznego siana leżała derka, a na niej barłóg z burych koców i poduszka. Rozebrał się i wyciągnął na wznak. W górze, pod słomianą strzechą, ciemność była niemal zupełna. Wpatrywał się w nią i próbował zasnąć. Ale wciąż zjawiał mu się obraz: kobieta idzie w stronę paleniska, kuca, a spódnica opina ciasno jej uda i pośladki. „Jak Cyganka – pomyślał. – Jak Cyganka. Jakby całe życie w kucki”.

      2

      Leżeli w zaroślach na niewielkim wzniesieniu. Po prawej mieli cmentarz. Patrzyli na drogę w dole. Młodszy pogryzał źdźbło trawy. Cienie krzyży i drzew wydłużyły się i pociemniały. Starszy leżał nieruchomo, wsparty na łokciach, i patrzył przed siebie. Za drogą krajobraz wznosił się lekko. Gospodarstwa stały daleko od siebie, oddzielone żółtymi i zielonymi prostokątami. Każde w kępie wysokich topól.

      – Nie ma się gdzie schować – powiedział młodszy. Na ciemnej koszuli, pod pachami i na plecach, miał białe ślady soli. – Na kilometry widać. Nocą trzeba chodzić. U nas, pod Włodawą…

      – Jak jeszcze raz powiesz „u nas, pod Włodawą”, to ci pierdolnę. Wyjmę pistolet i pierdolnę cię kolbą w łeb. Zrozumiano? – Starszy powiedział to cicho, nie odwracając wzroku.

      – Tak jest, panie plutonowy. Chciałem tylko powiedzieć, że tu nie ma tylu lasów…

      – …co u was, pod Włodawą.

      – Wiadomo. Można miesiąc siedzieć i Niemca nie widzieć.

      – Bardzo to po żołniersku, Młody.

      – Nie to chciałem powiedzieć, panie plutonowy. Tylko że warunki lepsze.

      – To czemuś tam nie został?

      – A bo mnie szukali.

      Zerwał nowe źdźbło i powędrował spojrzeniem za wzrokiem starszego. Ludzie spędzali bydło z pastwisk. To tu, to tam mała postać towarzyszyła bydlęciu. Krowy, koń, kilka owiec. Brnęli przez rosę w stronę zagród, w których zalegał już cień. Za godzinę miał zapaść mrok, więc trzeba było ze wszystkim zdążyć. Z dojeniem, pojeniem, dosypywaniem sieczki i wiązaniem u żłobów, zanim nadejdzie szczelna i wielka noc, w której można tylko siedzieć bez ruchu i wsłuchiwać się w odgłosy za ścianą, w bicie własnego serca.

      – Dawno był pan w domu, panie plutonowy?

      – Dawno, Młody.

      Od Hruszowej usłyszeli dudnienie. Niski, ciężki pomruk od zachodu. To było jak nadciągająca burza, ale sunęło tuż przy ziemi i wprawiało ją w drżenie. Obce w tej krainie drewna, słomy, roślinności, podmokłych wygonów i obżartych trzód. Nikt tutaj niczego takiego nie słyszał. Wydawało się, że ludzie stają w pół drogi do obejść i odwracają głowy. Mogło tak być, ale dwaj mężczyźni nie patrzyli już w tamtą stronę. Cofnęli się głębiej w zarośla i przywarli do ziemi. Najpierw zobaczyli motocyklistów. Jechali po dwie maszyny obok siebie, z erkaemami na maskach koszy. W hełmach, goglach i rękawicach w ogóle nie przypominali ludzi. Za nimi toczyły się czołgi. W resztkach słońca kurz miał pomarańczową barwę i sprawiał, że maszyny wyglądały nierealnie. Ryk silników, niskie dudnienie i drżenie ziemi nie pasowały do tonących w blasku i mgle zjaw. Jechały jeden za drugim, ledwo się mieszcząc na drodze, którą na co dzień turlały się furmanki. Jakby unosiły się w powietrzu, w płonącym niebie. W otwartych włazach tkwili nieruchomo mężczyźni ubrani w czarne kombinezony. Patrzyli przed siebie, na pejzaż z figurkami ludzi i zwierząt, z domami z drewna i słomy. Gdyby tylko powiał wiatr, wszystko zajęłoby się od widmowego ognia.

      – Liczysz, Młody?

      – Liczę, panie plutonowy.

      – Tylko czołgi licz.

      – Tak jest – odpowiedział szeptem chłopak.

      Dawno pozbył się źdźbła i poruszał bezgłośnie ustami. Plutonowy przez chwilę patrzył na niego. „Jakby się modlił – pomyślał. – Nic innego nie zostaje”. Odwrócił wzrok ku drodze. Pojazdy pełzły nieprzerwanie. Transportery, ciężarówki, znowu czołgi, znowu motocykle. Żelazo, spaliny, chrzęst, niektóre widział pierwszy raz w życiu. Oleisty smród docierał na wzniesienie. Słońce prawie zaszło. Rozpłaszczył się jeszcze bardziej i przyłożył lornetkę do oczu. Mógł rozpoznać twarze, pakunki przytroczone do pancerzy, na przegubie jednego z czołgistów dostrzegł duży zegarek. Niektórzy motocykliści zjeżdżali z drogi i okrążali kolumnę niczym psy stado. Podniósł szkła wyżej, na łąki ciągnące się za drogą. Kilku podrostków stało z krowami na postronkach. Stali całkiem nieruchomo, wpatrzeni w żelaznego węża. Któryś z żołnierzy w otwartym włazie pomachał w ich stronę. Jak przebudzeni ze snu podnieśli dłonie i odpowiedzieli na pozdrowienie.

      – Małe

Скачать книгу