Przewóz. Andrzej Stasiuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przewóz - Andrzej Stasiuk страница 5
– Raz Żydy były. Pytały, jak nad rzekę.
– I co? Pokazałeś?
– Pokazałem, żeby se poszli.
– A Niemcy?
– Tu nie przychodzą, panie Siwy. Chałupa pod samym lasem. Czasem z dala na drodze widać, jak na motorach jadą. Na chuj by tu Niemiec miał iść? Żydy co innego. One lasami chodzą. Nocą i lasami.
– A ci, co psa zastrzelili?
Plutonowy rozłożył na stole chustkę i sięgnął po pistolet. Wyjął magazynek, sprawdził komorę, odciągnął zamek, a potem zaczął rozkładać resztę. Przyglądał się poszczególnym częściom w żółtym świetle lampy i odkładał je na poplamiony kawałek materiału. Wyciągnął z kieszeni jeszcze jeden gałgan, oderwał kilka pasków. Robił to wszystko szybko, mechanicznie i niedostatek światła wcale mu nie przeszkadzał. Wciskał materiał w zakamarki, przeciągał, przecierał i przyglądał się pozostałościom. Kciukiem opróżnił magazynek i dokładnie wytarł nabój po naboju.
– Nie stąd. Jak strzelili Burka, to zaczęli walić w drzwi. Wyjrzałem, tak że nie mogli mnie widzieć. Śnieg jeszcze leżał, dwóch zobaczyłem, ale czułem, że jest ich więcej. Stara mówiła, żebym nie otwierał, ale pomyślałem: „Weź nie otwórz, to drzwi rozpierdolą i tak”. Marzec był, ale fest mroziło. Pomyślałem, że jak już tu przyszli, psa strzelili, to tak sobie nie pójdą. Kazałem starej lampę zapalić i poszłem otworzyć. Tak jak myślałem: nie dwóch, tylko czterech. Pchnęli mnie od razu, aż poleciałem przez sień. Latarką zaświecili w oczy i do izby. Czterech, a się okazało potem, że piąty został pod chałupą i pilnował. Rozleźli się po kątach i szukali, czy jeszcze kogo nie ma, a potem od razu za stół i żeby żreć dać. Karabiny mieli…
– Jakie? – przerwał mu plutonowy.
– Zwykłe. Jeden miał maszynówkę niemiecką. Trzymali przy sobie. Baba zaczęła labidzić, że bida i nic nie ma, ale kazałem jej być cicho, bo czterech z karabinami to jest czterech z karabinami i niech daje, co ma. Psa strzelili, to pójdą i świnię strzelą, co im. Kartofli sagan był na piecu, skwarek patelnię zrobiła, kapusty kiszonej jeszcze dała i naprawdę nic więcej nie było. Wódki chcieli, ale co ja, głupi? Czterech z karabinami i pijanych? No to że nie ma. Żarli tak, że nawet czapek nie zdjęli, jak Żydy jakie, i spać im się zaraz zachciało, tylko tamtego jeszcze zawołali, żeby pojadł. Najmłodszy był i jak tylko zjadł, to zaraz poszedł, a oni na podłogę, z karabinami, i posnęli. Zgasiłem lampę, wlazłem do baby, ale spać nie mogłem, tylko nasłuchiwałem, jak chrapią i czy im co do łba nie strzeli. Tamten za jakiś czas przyszedł, jednego zbudził i sam się położył. Ciemno jeszcze było, jak się zebrali. Poświecili latarką i poszli. Z komory pięć kilo słoniny ściągnęli i tyle ich widziałeś.
– Ale nie stąd, mówisz?
– Nie. Nie po tutejszemu gadali. Bardziej po miastowemu. Nie przymierzając, jak pan plutonowy.
Plutonowy wyciorem przepychał długi gałgan.Obejrzał gładź w świetle lampy. A potem w kilka sekund złożył broń z powrotem.
3
Było mu gorąco od jedzenia i bimbru. Przesunął się trochę w stronę wybitego okna. Wokół lampy wirowały ćmy. Te ze spalonymi skrzydłami umierały na stole. Ostrożnie rozwiązał buty i zsunął je z nóg. Poruszał palcami i onuce odwinęły się same. Natychmiast poczuł ulgę, bo podłoga była chłodna. Miał piętnaście lat, ale powiedział, że szesnaście i pół, i chyba mu uwierzyli, bo był wysoki. Dlatego teraz Siwy bez pytania nalał mu szklankę sinawego samogonu, a on nie przyznał się, że pije trzeci raz w życiu i jest mu gorąco. Tamci siedzieli z łokciami na stole, rozmawiali i palili. Byli spoceni i mówili coraz głośniej. Głosy wypełniały izbę tak, że nawet gdyby ktoś nadszedł, nie byłoby go słychać. Tak mu się wydawało. Wokół czarnego pistoletu dogorywały osmalone ćmy. Wstał i powiedział, że wychodzi popatrzeć. Plutonowy skinął głową, nie podnosząc wzroku. Gdy zamknął za sobą drzwi izby, ogarnęła go zupełna ciemność, ale pamiętał, że trzeba iść w lewo i znowu w lewo. Czuł pod stopami chłodną glinę, a dłonią przesuwał po chropawych belkach. W końcu dostrzegł smugę księżycowego światła wpadającą przez małe okienko nad wejściem. Namacał żelazną klamkę i pchnął ostrożnie drzwi.
Mokra, zimna trawa przyniosła ulgę stopom. Czarne cienie i srebrzyste pasy blasku układały się ukośnie na podwórzu. Było całkiem cicho. Ani psa, ani wiatru. Ziemia łagodnie opadała w stronę rzeki, jakby domy, pola, śpiący ludzie i zwierzęta mieli osunąć się w tamtą stronę niczym nacięta skóra odsłaniająca gorące mięso. Pomyślał o czołgach, które stanęły i ucichły w głębi nocy. O rozoranej drodze, którą pozostawiły, i o tym, jak teraz stygły znieruchomiałe, a na pancerzach osiadała rosa. Nie mógł zrozumieć, po co przyjechali na to zielone zadupie, na ten podmokły brzeg. W szkole mówili mu, że ten kraj ma samych wrogów. W domu – żeby nikomu nie ufać, żeby nie rozmawiać z obcymi. Nigdy nie widział obcych. Wszyscy wyglądali tak samo. Dopiero jak przeszli tamci.
Ruszył wokół domu, obszedł ogrodzony płotkiem warzywnik, za rogiem zalegała ciemność. Wsłuchał się w nią, nastawiając ucha w stronę, gdzie stanęli na noc żołnierze. Wiedział, że to daleko, ale czuł ciekawość pomieszaną ze strachem. Pomyślał, że chciałby tam pójść, podkraść się i zobaczyć, co robią. Czy jedzą, odpoczywają i śpią jak ludzie? Wdepnął w pokrzywy i wrócił na ścieżkę obiegającą dom, potem przeszedł wzdłuż ściany bez okien i zajrzał za następny róg. Chciał wyjść z cienia, ale usłyszał głosy tamtych dwóch. Stali w księżycowym blasku z rozpiętymi spodniami i szczali.
– Na Ruskich pójdą, panie Siwy? Ze sobą trzymają, to jak pójdą? Jak się wojna zaczęła, to ich tu razem widzieli. Ze Szwabem Rusek jednym autem jeździł, wódkę razem pili. Ludzie widzieli i mówili. Dopiero potem Ruski za rzekę się cofnął. A jak pójdą, to gdzie zajdą? Panie Siwy, przecież tam końca u nich nie ma. Ojciec był na Sybirze i opowiadał. Za Uralem, dwa miesiące jechali i ani pół drogi nie było…
– A za co? – zapytał plutonowy i zapiął spodnie.
– Za unię, panie Siwy.
Plutonowy poprawił pistolet za paskiem, odszedł dwa kroki i włożył ręce do kieszeni.
– Taki z ciebie Polak?
– Polak, panie Siwy.
– Z ruskiego ojca, z ruskiej wiary?
– Ojciec też był Polak, matka…
– Romaniuk, Polak to jest, kurwa, katolik. Innych Polaków nie ma.
Mężczyzna chciał wznieść ręce w geście protestu, ale wcześniej postanowił zapiąć rozporek i zgięty wpół gmerał przy guzikach. Potem wyciągnął ręce do plutonowego i łamiącym się głosem zawołał:
– Przecież ja w kościele w Hruszowej chrzczony byłem! Komunię brałem i bierzmowany byłem! Jaki ze mnie Ruski? Matka w Częstochowie była! Gdzie mnie do Ruskich? Ja medalik poświęcony noszę!
Ruszył