Nieśmiertelni. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nieśmiertelni - Vincent V. Severski страница 22
Przed północą Sara i Konrad byli już w domu. Nad Warszawę zaczął nadciągać ciepły niż i napadało mnóstwo świeżego śniegu. Zrobiło się miło i przytulnie, a miasto jakby się wyciszyło i usnęło. Nazajutrz była Wigilia, a Sara nic nie przygotowała, chociaż zaprosili do siebie na wieczór ojca Konrada.
To był wyjątkowo wyczerpujący dzień i Konrad nie miał najmniejszej chęci po raz kolejny rozmawiać z Sarą o Iranie, ale musiał. Streścił jej to co najważniejsze i powiedział, jakie zapadły decyzje.
Uzgodnili, że następnego dnia, po spotkaniu z szefem, zbiorą cały Wydział i od razu rozpoczną pracę nad planem. Teraz liczył się każdy dzień. Presja czasu jest odwrotnie proporcjonalna do bezpieczeństwa, więc trzeba dać z siebie wszystko, by o niczym nie zapomnieć, sprawdzić każdy pomysł, obliczyć ryzyko, zrobić przegląd swoich sił, przygotować się na ciosy i opracować plan obrony.
Konrad i Sara wiedzieli, że tym razem przyjdzie im działać na terenie przeciwnika, który jest mądry, silny i śmiertelnie niebezpieczny. Wiedzieli też, że to nie będzie operacja jak inne i że trzeba przygotować się na straty. Każdy szpieg, który zna swój fach, wiedział, że Iran to największe wyzwanie, jakie może go dzisiaj spotkać. Nic nie pociąga za sobą tak wielkiego ryzyka jak starcie z ideowym przeciwnikiem, dumą i tradycją narodu, który wierzy w swój kraj i w zwycięstwo.
Natychmiast po spotkaniu z Gordonem Konrad, nie mówiąc jeszcze nikomu, o co chodzi, anulował urlopy i polecił wszystkim oficerom stawić się w Wydziale punktualnie o ósmej rano następnego dnia, dwudziestego czwartego grudnia. W Iranie nie obchodzą Bożego Narodzenia, a nieliczni chrześcijanie świętują dopiero szóstego stycznia. Pierwszy tydzień zadecyduje o sensie i powodzeniu operacji. Lecz jak powinna ona wyglądać – Konrad nie miał jeszcze najmniejszego pojęcia. Nawet samemu sobie nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, czy w ogóle może się podjąć takiego zadania. Zresztą bez Sary i tak nie wziąłby tej roboty.
Leżeli w łóżku i w ciszy wpatrywali się w ciemność. Na szafce obok stał iPhone, na którym zegar kartkowy pokazywał 1.21. Warszawa spała już mocno. Jutro wszyscy zasiądą do wigilii i z pewnością nikt nie będzie się zastanawiał nad irańską bombą atomową.
– Mistrz manipulacji z tego naszego George’a – odezwała się w końcu Sara z nutką rozbawienia w głosie. – Tak nawinąć bawełnę to tylko on potrafi. Aż premier w końcu uwierzył, że Polska zbawi teraz świat. Nooo… że on to kupił, to jeszcze rozumiem, ale że Tadek tak łatwo dał się zauroczyć… Przecież to minister spraw zagranicznych… sam potrafi nieźle kręcić kotem.
– Gordon to wyjątkowy mistrz inspiracji i jeszcze lepszy inscenizator… Szekspirowskie klimaty. Ani premier, ani Tadek nie czytają takich bajek – odparł Konrad.
– Ale dziamdziaki z tych naszych ministrów… pipy takie… Nie mogli powiedzieć Gordonowi, że się nie zgadzają? Pakujemy się w poważne kłopoty. Zdajesz sobie sprawę? – zapytała.
– Pewnie. Ale my nie możemy powiedzieć „nie”.
– Masz pomysł, jak się do tego zabrać?
– Nie. A ty?
– Też nie… ale może Marcin wie – rzuciła Sara i oboje się roześmiali.
– On na pewno!
– Śpijmy, może coś wyśnimy.
Konrad przewrócił się na bok i przytulił do Sary. Leżeli, wsłuchując się w ciszę i swoje oddechy.
– Dlaczego mnie… oszukałeś… dzisiaj? – zapytała po dłuższej chwili z wyraźnie już senną barwą głosu.
– Bo nie przyjechałabyś… znam cię przecież – wymamrotał Konrad.
– Hm… tak uważasz? – Zamilkła i po dobrej minucie cicho dodała: – Radeczku…
– Hmmm…
– Ja nie mam… w co się… ubrać… jutro…
– Tak? To niedobrze…
Stał nad ciałem chłopaka tuż na skraju wielkiej ciemnobrązowej kałuży. Wlot kuli nad prawym uchem i dwa otwory na zakrwawionej piersi były widoczne z daleka. Nie mógł zobaczyć lewej strony głowy, gdzie powinien wyjść pocisk, ale potrafił sobie wyobrazić, jak musi wyglądać, bo drzwi po drugiej stronie ociekały jasnobrązową galaretowatą mazią.
Kilka razy zaczerpnął głęboko powietrza, bo czuł, że jeżeli zaraz tego nie zrobi, zemdleje i – co gorsza – upadnie w przyschniętą krew.
Zginął natychmiast – pomyślał. Dostał postrzał w głowę i zaraz po tym, jak upadł, jeszcze dwa w pierś albo na odwrót… Nie… najpierw w głowę. Zawodowcy! Dziewięć milimetrów, pocisk pewnie bez płaszcza, tłumik…
Znowu odetchnął. Spojrzał w lewo, w głąb pokoju. Za oknem błyskały jaskrawe pomarańczowo-niebieskie światła policyjnych radiowozów.
– Gdzie oni są? – zapytał na głos i jakby w odpowiedzi usłyszał na dole pierwsze głosy. Zrobiło mu się zimno, bardzo zimno, więc zaciągnął zamek kurtki wysoko pod szyję. Lubił noc, ale nie taką.
Popatrzył na martwego chłopaka i stwierdził, że ma nie więcej niż dwadzieścia lat, a gdy dostrzegł jego delikatne, dziecięce dłonie, odniósł wrażenie, jakby na szyi zacisnęła mu się żelazna obręcz, poczuł przykry smak w ustach i wyraźne drżenie rzepek kolanowych. Przestraszył się samego siebie, bo po raz pierwszy śmierć zaatakowała go tak łatwo. Nieraz widział ją pełną świeżości, częściej jednak tchnącą odorem, a raz obejrzał ją nawet od kulis, ale teraz ta inscenizacja była ponad jego siły i wiedział, że musi natychmiast wyjść, by wyrzucić z pamięci ten widok. Wydawało mu się, że gdy wróci, okaże się, że obraz zniknął, na świecie znów zapanował dawny porządek rzeczy, a to, co przed chwilą widział, było tylko zwykłym złudzeniem.
– Marność nad marnościami i wszystko marność… – wymsknęło mu się trochę koturnowo i patetycznie. Nie pamiętał nawet, że dokładnie tak brzmi epitafium na nagrobku jego pradziadka.
W tym momencie usłyszał za sobą jakiś ruch i iskierki ponurych myśli natychmiast prysły. Z przykrym chrzęstem uchyliły się drzwi za jego plecami. Ściśnięte gardło zwyczajnie puściło, więc odwrócił głowę i zobaczył skupioną twarz Lindy, dwóch umundurowanych policjantów z opuszczoną bronią, a przed nimi bladego jak papier mężczyznę po cywilnemu, o wytrzeszczonych, rozbieganych oczach, karminowych ustach i wielkim czerwonym nosie. Przed sobą trzymał oburącz pistolet i wydawało