Nieśmiertelni. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nieśmiertelni - Vincent V. Severski страница 26
Mimo wszystko widok Sary z wystawioną do przodu piersią, zdążającej przez korytarz wprost do jego gabinetu, wskazywał na coś zupełnie innego. Konrad zawsze wiedział, kiedy Sara jest wściekła, a kiedy płonie satysfakcją. Po wizycie u szefa w grę wchodziły tylko te dwa warianty, a jednak to, co teraz prezentowała, nie potwierdzało żadnego z nich.
– Kawy! – zarządziła od razu, nim jeszcze zatrzasnęła za sobą drzwi i zdjęła wełnianą czapkę.
– Co? Nie poczęstował cię na znak pojednania?
– Odmówiłam, boby jeszcze gadał i gadał – odparła, powiesiła płaszcz i opadła na fotel przy drzwiach, na którym zawsze siadała. – A chciałam jak najszybciej zakończyć to przedstawienie i być już w Wydziale. Mamy jakąś pilną robotę, nie? – Popatrzyła na zdezorientowanego Konrada, pociągnęła z elektronicznego papierosa i uśmiechnęła się.
– No… ale… co powiedział?
– Przeprosił za to, że Agencja przysporzyła mi tylu cierpień, jak to określił, że to nie było jego intencją, ale kogoś tam innego… mitycznego jego czy jej… a on nie miał wyboru i generalnie wszystko zwalił na trupa w szafie. Chciał dobrze, ale wiadomo, prokuratura jest niezależna… i takie tam pitu-pitu…
– No ale co? Odwołał zawieszenie?
– Rozkaz był gotowy i podpisałam go na miejscu. Kadrowa Szybka Lola czekała już z czarną teczką i karminowymi ustami.
– To co? Prokuratura nie jest już niezależna? – Konrad próbował ironizować.
– Powiedział, że prokuratura niedawno zwróciła się do Agencji z jakimś wnioskiem o ocenę sprawy Stepanowycza i Travisa, więc ocena będzie odpowiednia i jest już w przygotowaniu… ale nie pisze jej Belik. A poza tym premier ma rozmawiać z prokuratorem generalnym… ważny interes państwa czy coś takiego. – Sara puszczała dymki, rozglądając się wokół. – Nic się nie zmieniło. A gdzie Ewa? Gdzie moja kawa? A to co? – wskazała na stos teczek.
– Sprawa „Merkury”… – Urwał w pół zdania i przygryzł wargę.
– To co? Zaczynamy? – Sara podniosła się, podeszła do Konrada i spojrzała mu w oczy tak, jak lubił najbardziej, cudownie służbowo, z poczuciem misji, bez cienia kokieterii, i dodała: – Dzisiaj Wigilia. Pamiętasz? Przychodzi do nas twój ojciec. Chyba nie zapomniałeś?
– Nie, oczywiście, że nie – odparł pewnym głosem, ale w rzeczywistości zapomniał.
– Dlaczego nikogo nie ma? – Sara rozejrzała się zaniepokojona. – Gdzie jest Ewa, Marcin… gdzie są wszyscy? Przecież odwołałeś urlopy.
– Urządzamy dzisiaj wigilię. – Konrad objął ją ramieniem i ruszyli w kierunku drzwi. – A bez ciebie nie miałaby sensu.
– Radek! Zlituj się… Co to za nowy zwyczaj? Przecież jesteśmy w pracy. Ten obowiązkowy opłatek w urzędach, Sejmie, wojsku… Nie robiliśmy dotąd żadnych wigilii. To święto rodzinne, nie biurowe… – Nie dokończyła, bo weszli do sali konferencyjnej.
Wszyscy stali półkolem i wyraźnie czekali na nich. Od razu dało się zauważyć, że to nie jest żadna wigilia, i Sara zatrzymała się, nieco zdezorientowana. Skierowane wprost na nią pogodne twarze przypomniały jej, że nie widziała ich od czterech miesięcy, a przecież wyglądały tak, jakby wczoraj stąd wyszła. Dopiero po chwili dotarło do niej, że właśnie wraca do swojego Wydziału – firmy Vigo sp. z o.o. – z dalekiej podróży w dziwny świat bez szpiegów i tajnych operacji, bez prawdziwej przyjaźni, wierności, strachu i przygód. Wraca do swojego świata, w którym wszystko jest takie jasne i oczywiste, do swoich przyjaciół, bez których życie nie ma sensu. Zdała sobie sprawę, jak bardzo jest od nich uzależniona i jakim szczęściem jest być wśród nich.
Cała historia z prokuratorem z Mławy wydawała jej się teraz taka nierealna, wręcz śmieszna, no bo jaki prokurator czy szef może się przeciwstawić potędze przyjaźni na śmierć i życie, braterstwu broni? Sara nie myślała tak, ale właśnie tak czuła, z całym patosem, który czasem każdego dopadnie.
Nigdy nie przypuszczała, że Lutek, który stał z boku, oparty o ścianę, z założonymi na piersi rękami, w swoim nieodłącznym marynarskim golfie, może mieć tak uroczy uśmiech, pełen męskiego seksapilu, delikatnej ironii i szczerości. Takiego uśmiechu nie ma żaden facet, pomyślała odruchowo, a Konrad z przygryzioną wargą to już w ogóle. I od razu zrobiło jej się lepiej.
Potoczyła wzrokiem po wszystkich, zaczynając od Lutka, i poczuła, że z zespołem jest coś nie tak. Jakaś drobna zmiana – jakby Marcin zgolił lub zapuścił wąsy. Przez moment nie mogła zrozumieć, co ją tak poruszyło, i skupiła spojrzenie na prawej stronie sali.
– Co to jest? – zapytała, wskazując na stojącego z boku uśmiechniętego chłopaka wzrostu metr pięćdziesiąt i co najmniej o głowę od niego wyższą tyczkowatą dziewczynę o ptasiej twarzy i ciemnych, migdałowych oczach gazeli.
– To? A co? – Konrad jakby nie dosłyszał.
– To tam! To, to… – Wskazała palcem wyciągniętej ręki.
– To spady z Miłobędzkiej, pani naczelnik – wtrącił się Marcin.
– Jakie spady? – zwróciła się do Konrada. – Co jest grane?
– No… nikt ich nie chciał…
– Co ty? Odwaliło ci? – Sara była wyraźnie oburzona. – Robisz z wydziału ochronkę? Coś ty wziął? – Znowu wskazała ręką. – Zobacz, jak to wygląda. I pewnie jeszcze w służbie przygotowawczej?! Jezu… Konrad! Nie mamy czasu na karmienie smokiem…
Urwała w pół zdania i podeszła do młodych.
– Coś za jedna? – zapytała, zadzierając głowę.
– Podporucznik Elżbieta Argon – odparła dziewczyna hardo.
– Rocznik?
– Ubiegły.
– Lokata?
– Przedostatnia.
– Po co ci to kółko w nosie?
– Jakie kółko?
– Wykształcenie?
– Rzeźba na ASP i orientalistyka… iranistyka na UW.
– Niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego nie przychodzą do nas faceci po iranistyce. – Sara obróciła się do pozostałych. – Czy jest zakaz studiowania iranistyki dla mężczyzn?… Języki?
– Angielski, niemiecki, rosyjski, ormiański, farsi i dari.
– Uuuuu… – Mina Sary wyrażała szczere zaskoczenie. – Coś takiego! Dlaczego jesteś spadem?
– Nie