Upał. Marcin Ciszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 21
Woźniak odchylił się do tyłu. W swoim złodziejskim życiu nie miał jeszcze do czynienia z sytuacją, w której musiałby dokonywać tego typu wyborów.
– Nie znam żadnych terrorystów – powiedział ochryple. Starał się być przekonujący. Włożył w to staranie sporo pracy.
– Znasz. Jednemu sprzedałeś samochód. Na zamówienie.
– Jaki samochód? – spytał w końcu przesłuchiwany.
– Mówiłem ci. Opel astra. Granatowy taki. – Krzeptowski sięgnął do kieszeni i wyciągnął dwa zdjęcia. Jedno z nich położył obrazkiem do dołu, drugie podetknął pod nos Woźniakowi. – Kojarzysz?
Woźniak przyjrzał się zdjęciu ze starannie udawaną obojętnością, po czym równie demonstracyjnie wzruszył ramionami.
– Fura jak fura – powiedział. – W takim kolorze co druga jeździ.
Krzeptowski westchnął. Odechciało mu się żartów. Miał świadomość, że czas płynie coraz szybciej, a gdzieś w milionowym mieście kompani Mahmuda Saleha przygotowują kolejny ruch. Zagrożenie miało niemal fizyczny ciężar. Poczuł mrowienie w żołądku. Wiedział, że nie zwiastuje niczego dobrego. I doskonale zdawał sobie sprawę, że kontrola nad tym, co się za chwilę stanie, nie będzie stuprocentowa.
Poderwał się tak szybko, że złodziej nie zdążył nawet zetrzeć z twarzy ironicznego uśmieszku. Pięść poleciała nad stołem łukiem, trafiła w bok szczęki Woźniaka, po czym wyhamowała dobre piętnaście centymetrów dalej. Nim złodziej wraz z krzesłem runął na ziemię, Krzeptowski był już na nogach, jednym susem minął stół, po czym dopadł walące się na betonową podłogę ciało. Kopniak w brzuch wymierzony był z całego serca; trafił pięć centymetrów poniżej mostka, dokładnie tam, gdzie miał trafić. Woźniak jęknął i skulił się, instynktownie przyjmując niemal embrionalną pozycję. Krzeptowski zdawał się nie zwracać uwagi na łapczywie chwytającego powietrze i jęczącego złodzieja. Złapał go za ucho i szarpnął do góry. Woźniak wrzasnął w udręce, ale ból był zbyt wielki, by mięśnie nie zareagowały. Pomimo zwichniętej szczęki i targających ciałem torsji klęknął, a potem wstał, choć utrzymanie pionu leżało chwilowo poza granicą jego możliwości. Krzeptowski schylił się, jedną ręką postawił z powrotem krzesło, kopniakiem podciął nogi Woźniakowi, stwierdził, że złodziej mniej więcej trafił plecami w oparcie, i z obojętną miną cofnął się na swoje siedzisko.
Dłuższą chwilę trwała cisza, przerywana tylko smarkaniem i jękami Woźniaka. Krzeptowski patrzył na niego jak na rzadki okaz robaka.
Usłyszał trzask zamka. Strażnik wsadził głowę do celi. Jednym spojrzeniem ogarnął więźnia i policjanta, po czym pytająco uniósł brwi.
– Gawędzimy sobie – powiedział Krzeptowski. – Zawołamy cię, jak skończymy.
Strażnik zmarszczył nos, ale wycofał się bez słowa. Od godziny słuchał chaotycznych radiowych komunikatów na temat zamachu, a wiedział, jaką firmę reprezentuje Krzeptowski. Jeżeli Woźniak miał pecha i znalazł się na linii ognia tych z CBŚ – no, tu już naprawdę nic nie można poradzić.
Drzwi trzasnęły gromko, a Krzeptowski ponownie przeniósł wzrok na Woźniaka. Facet nie wyglądał dobrze. Szczęka puchła w oczach; jeszcze kilkanaście minut i jej właściciel nie wyartykułuje żadnej zrozumiałej sylaby, nie mówiąc o słowach i zdaniach. Naderwane ucho nabrzmiało, jutro stanie się fioletowosine. Ból brzucha będzie odczuwalny jeszcze wieczorem, a może i następnego dnia. W gruncie rzeczy Krzeptowski był całkowicie z siebie zadowolony: po raz kolejny udowodnił sobie i światu, że doskonale udaje mu się ograniczyć wolę zniszczenia; gdyby spuścił ją całkiem ze smyczy, faceta najpewniej zeskrobywano by łyżeczką ze ściany.
– Koniec zabawy – przyjazny ton zniknął całkowicie z głosu Krzeptowskiego. – Teraz powiesz mi, na czyje zlecenie rąbnąłeś furę, albo następnym razem nie będę taki łagodny jak dotychczas.
Woźniak nabrał powietrza i wypuścił je po raz pierwszy od ataku policjanta bez jęku. Wyglądał na człowieka, który stracił większą część swych życiowych azymutów. Mimo wszystko coś jednak do niego dotarło.
– Jest taki kolo… – powiedział, z trudem wydobywając słowa. – Ma kumpla Araba… Znają się od podstawówki.
– Ten kolo zna Araba z podstawówki? – Krzeptowski zadał pytanie tak spokojnym głosem, że Woźniak łypnął podejrzliwie.
– To taki pół-Arab… Matka Polka, ojciec Libańczyk. On… mieszka w Polsce od urodzenia, mówi po polsku jak Polak. Ale po arabsku podobno też, bo z ojcem od szczeniaka do tego Libanu wyjeżdżał.
– Ładnie. Dalej.
– No i ten Arab przyszedł do kola i mówi, że fura potrzebna… Kolo mówi, że zna mnie, a ja mogę coś zorganizować. Przyszedł do mnie i pyta. Chciałem wiedzieć, jaka ma być, a kolo, że typowa jakaś, niewypicowana: astra, golf, corolla. Pięcioletnia, w granacie albo szara, najlepiej benzyna.
– Przecież ty się nie zajmujesz takimi.
– To samo powiedziałem i pogoniłem gościa. Ale on wraca po południu i mówi, że Arab płaci piątkę za czysto rąbniętą furkę, taką, co się właściciel nie od razu zorientuje. A ekstra tysiąc za tablice.
– Pięć tysięcy złotych za astrę? – Krzeptowski powątpiewająco wydął usta. Cena była nieco zbyt poważna jak na tego typu transakcję. – Tyle się za takie graty nie płaci. Sam wiesz. Ty jesteś inna liga.
Woźniak skinął głową. Potarł spuchniętą szczękę. Zapowiadał się rozległy siniak we wszystkich kolorach tęczy.
– Kasa to kasa. Dla mnie chwila roboty. A akurat znałem jednego, co taką astrę miał i na urlop wyjechał.
– To się zgodziłeś.
– No. Dali połowę z góry, zrobiłem furę, odstawiłem, dali resztę i koniec.
– A dowód i kluczyki po co wyjąłeś?
– Nie chcieli. Mieli nowy dowód, na te tablice, co im zorganizowałem.
– Ładnie. – Krzeptowski już obmyślał następne posunięcia. – Nazwisko kola i Araba.
Woźniak pokręcił głową. Wszystko, co do tej pory powiedział, robił we własnym imieniu. Teraz wkraczał na teren, z którego nie było odwrotu. Przynajmniej w tym fachu. Ale wiedział, że nie ma specjalnie wyboru. Gliniarz wyglądał na takiego, co naprawdę był gotów zatłuc na śmierć.
Wypowiedział dwa nazwiska i adres w podwarszawskim Piastowie.
Krzeptowski