Upał. Marcin Ciszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 23

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Upał - Marcin Ciszewski

Скачать книгу

czytnik. Cholerne Euro.

      19

      Nadkomisarz Leszek Goździk wyglądał całkiem nieszkodliwie: niskiego wzrostu, chudy, z nierówno przyciętym szpakowatym wąsem i zmęczonym, nieobecnym spojrzeniem. Opanowany i powściągliwy w ruchach, w najmniejszym stopniu nie przywiązywał wagi do jakości garderoby.

      Stanowił najbardziej jaskrawy przykład prawdziwości powiedzenia, że pozory mylą, o czym przyjaciele i znajomi przekonali się już dawno temu; nieprzyjaciele natomiast, jeśli mieli okazję spotkać nadkomisarza Goździka na swej drodze, doświadczali jego ciężkiej ręki najczęściej w bardzo niekorzystnych dla siebie okolicznościach.

      Dokładnie dwieście pięćdziesiąt sekund po telefonie Krzeptowskiego konwój opancerzonych land cruiserów z dwudziestoma antyterrorystami na pokładzie (wliczając samego Goździka) mknął pełnym gazem w stronę Piastowa. „Mknął” stanowiło zresztą pewne nadużycie – „czołgał się” (ostatecznie: „przebijał”) było znacznie bardziej adekwatnym określeniem. Kierowcy klęli, kręcili kierownicami, często poruszali się chodnikami i trawnikami, łamali wszelkie możliwe przepisy drogowe, ale tempo nie przekraczało średnio trzydziestu kilometrów na godzinę. Kolumna dotarła na miejsce po czterdziestu trzech minutach od startu.

      Interesujący ich człowiek mieszkał w małej uliczce, zastawionej niedużymi, skromnymi domkami, najczęściej mocno zaniedbanymi. Trzy samochody zatrzymały się o sto metrów od czarnej bramy, za którą krył się interesujący Goździka i jego ludzi dom. Dwa pozostałe objechały posesję. Ośmiu ludzi wysiadło dokładnie na jej tyłach.

      Goździk uważnie zlustrował otoczenie.

      Cisza podwarszawskiego osiedla. Nieliczni przechodnie gwałtownie zmieniający kierunek marszu na przeciwny. Ujadanie psa za którymś z drewnianych płotów.

      Bez żadnego polecenia dwaj funkcjonariusze ubrani po cywilnemu ruszyli w stronę posesji. Minęli ją jednak, by zatrzymać się przy następnej. Widać im otworzono, ponieważ po chwili zniknęli w głębi ogrodu.

      Goździk nie znosił tego etapu operacji: niewiele od niego zależało, musiał uzbroić się w cierpliwość, rezultaty często okazywały się poniżej oczekiwań. Niemniej był to etap niezbędny. Jego ludzie zajęli sąsiadujący dom, poprosili grzecznie właścicieli o udostępnienie pomieszczenia z okami wychodzącymi na interesujący ich obiekt, po czym zamontowali aparaturę złożoną z superczułej kamery i mikrofonu. Często takie operacje trwają tygodniami: teraz już po kilku minutach Goździk usłyszał w słuchawce, że na terenie inwigilowanego domu znajdują się tylko trzy osoby, z których jedna najpewniej jest podejrzanym. I szczerze mówiąc, teraz jest właśnie odpowiedni moment do zatrzymania go.

      Goździk udał, że nie słyszy lekkiego rozbawienia w głosie technika, machnął ręką i dwie toyoty ruszyły do przodu z rykiem silników. Czołowa tuż przed małym żółtym domkiem zakręciła ostro, wzmocnionym zderzakiem uderzyła w bramę, która pękła z donośnym trzaskiem, po czym samochód zatrzymał się z piskiem opon. Antyterroryści wysiedli jeszcze w biegu. Pirotechnik założył na drzwi wejściowe kilka małych ładunków wybuchowych, krótki huk targnął powietrzem, drzwi upadły, czarno odziane postaci wtargnęły do środka…

      – Mamy go – usłyszał w słuchawce Goździk po szarpiącej nerwy minucie. – Czysto.

      – Żadnych kłopotów?

      – Sam pan zobaczy. – W głosie dowódcy sekcji także zabrzmiało rozbawienie. Co tam, kawały jakieś opowiadają? – Ale generalnie żadnych.

      Goździk szybkim krokiem ruszył w stronę posesji. Minął wykonaną ze stalowych prętów furtkę, której zdecydowanie przydałoby się malowanie i regulacja zawiasów, pokonał kilka schodków i wszedł do niewielkiego przedpokoju.

      – Tutaj. – Głos dowódcy sekcji dochodził z sąsiedniego pomieszczenia.

      – Ożeż! – wyrwało się Goździkowi, gdy stanął w progu.

      Całkowicie nagi szczupły i wysoki mężczyzna leżał twarzą do ziemi, ze skutymi na plecach rękoma. Obok niego, również na brzuchu, leżały dwie młode kobiety, także poza kajdankami niemające na sobie żadnego przyodziewku. Obie były długowłose i proporcjonalnie zbudowane. Ciężko było to stwierdzić z całkowitą pewnością wyłącznie na podstawie widoku pleców, nóg i zgrabnych tyłeczków, ale Goździk czuł przez skórę, że los się do niego uśmiechnął: dziewczyny nie miały więcej niż po szesnaście lat. Od biedy mógłby zaryzykować twierdzenie, że nawet piętnaście i pół.

      To nie byłby zły rezultat, jak na szturm dwudziestu świetnie wyszkolonych i uzbrojonych za ciężkie pieniądze policjantów.

      Rozejrzał się. W skromnie umeblowanym pokoju centralne miejsce zajmowało wielkie, szerokie łóżko, najwyraźniej intensywnie eksploatowane jeszcze przed momentem. Kołdra, obleczona w dobrej jakości poszwę, walała się po podłodze. Najpewniej nie była potrzebna nie tylko ze względu na panującą w pokoju temperaturę.

      – Jak weszliśmy, on leżał, a one bujały się na górze – powiedział dowódca sekcji, starając się kosztem najwyższego wysiłku zachować profesjonalną obojętność.

      Goździk i tak czuł podziw, że udało mu się utrzymać powagę.

      Podszedł do leżącego na podłodze mężczyzny.

      – Masz jakieś dokumenty? – zapytał.

      – Dowód… W kieszeni kurtki. W przedpokoju – powiedział facet, nie odwracając głowy.

      Leżące obok dziewczyny drżały jak osiki na wietrze. Goździk nie zwracał na nie uwagi.

      Ruchem głowy wskazał stojącego najbliżej policjanta. Ten wyszedł z pokoju. Po wypełnionej nudą z jednej, a strachem i frustracją z drugiej strony minucie wszedł z powrotem do salonu. Podał Goździkowi niewielką plastikową kartę.

      – Zdzisław Głowacki – przeczytał komisarz obojętnym tonem. – Zgadza się?

      – Zgadza – zabrzmiała odpowiedź z podłogi.

      – Wstawaj, Zdzisiu.

      Mężczyzna przez chwilę leżał bez ruchu. W końcu niezdarnie, jakby miał kłopoty z koordynacją, podniósł się na kolanach, śmiesznie wypinając tyłek, a potem się wyprostował. Był gładko ogolonym, ciemnowłosym trzydziestolatkiem. Miał na twarzy jasno wypisaną konfuzję.

      – A dziewczynki?

      – Co dziewczynki?

      – Mają dowody?

      Głowacki zawahał się, ale to było bardzo krótkie wahanie. Nie wiedział, czemu tak miło rozpoczęte przedpołudnie przerwało mu najście kilkunastu uzbrojonych w broń maszynową zamaskowanych ludzi, ale nie podejrzewał, by powodem były niezgodności w dokumentach. Najprawdopodobniej wiek dziewczynek nie był dla tych czarno odzianych ludzi kluczową kwestią.

      – Może mają legitymacje.

      – Legitymacje?

      Głowacki przytaknął.

Скачать книгу