Upał. Marcin Ciszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 22

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Upał - Marcin Ciszewski

Скачать книгу

Ostatnie pytanie. Widziałeś tego faceta? – Krzeptowski podsunął Woźniakowi pod nos odbitkę ujęcia łącznika, który przywiózł Saleha w pobliże Marriotta.

      Woźniak przez chwilę studiował fotografię.

      – Nie. – Pokręcił głową. – Nigdy.

      – Przypomnij sobie.

      – Nie mam czego. Nie widziałem gościa. W życiu.

      Krzeptowski nie nalegał. Szczerze mówiąc, gdyby łącznik ujawnił się komuś, kto organizuje samochód, uznałby to za dziwne. Już wystarczająco dziwny był fakt nieodpalenia ładunku przez zamachowca. Dwa zbiegi okoliczności wyglądałyby na kompletną amatorszczyznę. A Krzeptowski miał dziwne przeświadczenie, że nie ma do czynienia z amatorami.

      Wstał i spojrzał z góry na złodzieja. Tamten na wszelki wypadek nie podniósł wzroku. Nadkomisarz bez słowa opuścił pokój przesłuchań. Jeszcze na korytarzu połączył się z Goździkiem.

      18

      Tyszkiewicz wyszedł z gabinetu ministra z przemożnym uczuciem ulgi.

      Godzinę wcześniej, wśród gęstego, wzbogaconego jedynie szumem klimatyzatorów milczenia, zwięźle zreferował wydarzenia dzisiejszego poranka. Punkt po punkcie przedstawił fakty, począwszy od wykrytej przez Smotrycza obecności w Polsce bratanka jednego z najgroźniejszych terrorystów na świecie. Pojmanie i rozbrojenie Mahmuda Saleha opowiedział niemal w punktach: przyjechaliśmy, podjęliśmy takie i takie decyzje, ustaliliśmy, przedsięwzięliśmy środki…

      Gdy skończył, zapadła lodowata cisza. A potem, zgodnie z przypuszczeniami Jakuba, wybuchła bitwa. Starcie było bardzo gwałtowne. Padło wiele oskarżeń, funta kłaków niewartych dobrych rad, próśb i gróźb. Co ciekawe, linia frontu zmieniała się równie często, jak doraźnie zawierane i zrywane sojusze.

      Minister z komendantem policji przeciw ABW. Tyszkiewicz z ABW przeciw własnemu szefowi. ABW przeciw wszystkim. Wszyscy przeciw Tyszkiewiczowi.

      I tak dalej.

      Godzina upłynęła nie wiadomo kiedy i nie przyniosła wiążących decyzji.

      Jakub nieco arbitralnie uznał, że w związku z tym obowiązuje chwiejne status quo sprzed spotkania: jego Biuro bierze na siebie główny ciężar śledztwa w sprawie niedoszłego zamachu i stara się zebrać informacje na temat możliwych scenariuszy rozwoju sytuacji, podejmuje również akcję zabezpieczenia antyterrorystycznego najbliższego meczu.

      Łącznikiem z ABW pozostała kapitan Potocka; nieśmiała próba sugestii, że jego ludzie są w stanie poradzić sobie we własnym zakresie, została przywitana atakiem demonstracyjnej wrogości Kozery. Minister ostatecznie uciął spór i rudowłosa kobieta, zapewne całkowicie nieświadoma, że omal nie stała się przyczyną kolejnego branżowego konfliktu, pozostała na głównym pokładzie wydarzeń.

      Tyszkiewicz od zawsze uważał podobne posiedzenia za zwykłą stratę czasu; traktował je jako daninę należną bożkowi biurokracji i nie do końca jasnego splotu kompetencji rozmaitych służb; jak zwykle zresztą okazało się, że gdy idzie o wskazywanie ewentualnych winnych (nawet tym razem winni się znaleźli, a jakże; Kozera spotkanie zaczął od uwagi, że fakt, iż nie doszło do zamachu, nie był spowodowany sprawnością służb podległych Tyszkiewiczowi, ale czystym przypadkiem; jego zdaniem praca wywiadowcza Biura, co w świetle powyższego oczywiste, pozostawiała wiele do życzenia) i o dobre rady, chętnych jest wielu; gdy przychodziło do wzięcia odpowiedzialności za decyzje, które jeszcze przed momentem żarliwie suflowali, dyskutanci gwałtownie milkli.

      Jakub nawet się nie dziwił; nikt łącznie z nim samym nie miał doświadczenia w organizacji i zarządzaniu tak wielkim i skomplikowanym przedsięwzięciem jak międzynarodowa impreza sportowa, rozgrywana w czterech miastach i transmitowana na cały świat; ponadto jeśli chodzi o terroryzm, wszyscy byli w równym stopniu debiutantami; nie mieli doświadczeń amerykańskich, brytyjskich czy hiszpańskich. Czym innym jest przecież teoretyczne przygotowanie, choćby najdoskonalsze, a czym innym frontowa praktyka, procedury wykute w ogniu walk i potyczek, w codziennej, rutynowej czujności.

      Dlatego Jakub czuł, że ma mimo wszystko carte blanche. Z zamachem poradził sobie dobrze: ładunek został zneutralizowany, zamachowiec pojmany, strat i ofiar nie było. Istniała szansa, że terrorysta wskaże wspólników, a przynajmniej kolejne ogniwo łańcucha; jak na kilka godzin intensywnej pracy, osiągnięcia można było zaliczyć do kategorii znaczących.

      Tyszkiewicz opuścił duszny i zadymiony gabinet ministra, zjechał windą dwa piętra i szybkim krokiem poszedł korytarzem w kierunku pomieszczeń Biura. Zbliżał się już do drzwi, gdy zadzwoniła komórka.

      – Policja – rzucił maskującym wyrzuty sumienia, nieco sztucznie wesołym tonem.

      Ostatnio po przyjściu do pracy coraz częściej zapominał o wykonaniu krótkiego telefonu pod pewien figurujący na pierwszym miejscu książki telefonicznej numer.

      – Znowu mi niedobrze – usłyszał.

      Zdumiewające, jak bardzo ostatnio zmienił się głos jego żony. Zbyt często słyszał jakieś płaczliwe, wypełnione pretensją tony. Na wszelki wypadek postanowił tkwić w przekonaniu, że to norma całkowicie prowizoryczna i tymczasowa. Minie.

      – Przytulić cię przez telefon? – zapytał. – Bardzo mocno?

      – Przyjedź. – Helena dla odmiany zaczęła szeptać. I to nie był teatr. Hormony są potężną, zadziwiającą siłą.

      – Nie mogę… – Zawahał się. Przez chwilę mocował się z pokusą, by rzeczywiście wsiąść w samochód i pojechać do obszernego apartamentu na Dolnym Mokotowie. Dziesięć minut w jedną stronę, kwadrans na miejscu, dziesięć minut powrót… – Mam sporo pracy.

      – Słuchałam radia. – Na moment wróciła dawna Lena. – Rzeczywiście omal nie doszło do wybuchu?

      – To skomplikowane. – Kiedyś mówił jej sporo o tym, co robi, nawet zbyt wiele. Odkąd zaszła w ciążę, bardzo dbał, by szczelnie oddzielać świat zawodowych problemów od domu. I tak życie prywatne jego i Heleny przewróciło się do góry nogami; nie tylko zresztą z powodu mającego przyjść na świat potomka. – Panuję nad sytuacją.

      – Nigdy nie mówisz inaczej. – Znowu pretensja. A potem milczenie. W końcu: – Nawet pocieszyć nie umiesz.

      – Ja…

      – Znowu będę rzygać…

      Trzask. Połączenie zostało przerwane.

      Jakub spojrzał z niesmakiem na zamilkły aparat.

      Miał do siebie pretensję (zdążył się już nawet przyzwyczaić, że ją ma, ponieważ uczucie to towarzyszyło mu przy każdej niemal rozmowie z Heleną); był zły, że nie panuje nad sobą lepiej, że nie sięga do głębszych pokładów cierpliwości, że nie wykazuje więcej zrozumienia.

      Starał się wczuć w jej sytuację, poczuć na własnej skórze trud noszenia w sobie nowego życia. Ale oczywiście nie potrafił. I właśnie dlatego był zły, choć niejasno zdawał sobie sprawę,

Скачать книгу