Upał. Marcin Ciszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 24

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Upał - Marcin Ciszewski

Скачать книгу

ja – bąknęła niewyraźnie.

      – Rocznik ’96. Zamieszkała… Liceum ogólnokształcące… Zgadza się?

      – Tak.

      – Olga Tokarska. Ten sam rocznik, ta sama szkoła.

      Druga z dziewczyn, ciemna blondynka, odwróciła się. Strach pomału znikał z jej twarzy. Powoli zastępowała go wściekłość. Usiadła, jakby całkiem nieskrępowana faktem, że prezentuje swe nastoletnie wdzięki sześciu obcym mężczyznom.

      – Nie wiecie, kim jestem – powiedziała, po czym wstała. Była wysoka i miała zadatki na piękną, proporcjonalnie zbudowaną kobietę. Na razie jednak sprawiała wrażenie rozpieszczonej smarkuli, nadrabiającej tupetem i brawurową bezczelnością niedostatki położenia, w którym się nieoczekiwanie znalazła. – Mój ojciec…

      Goździk podniósł dłoń. Nie chciało mu się słuchać jałowych pogróżek od rozpieszczonych panien z dobrych, liberalnych domów.

      – Ubieraj się. I koleżanka też. Za dwie minuty widzę was na zewnątrz.

      Nie zważając na protesty (Olga Tokarska właśnie nabierała tchu przed wygłoszeniem kolejnej, najprawdopodobniej bardzo stanowczej opinii, zapewne traktującej o prawach obywatelskich, koneksjach rodzinnych oraz mających nastąpić bardzo przykrych konsekwencjach służbowych i osobistych czekających na uczestniczących w zajściu policjantów), popchnął Głowackiego, nie pozwalając mu się ubrać i nie rozkuwając z kajdanek. Weszli do sąsiedniego pokoju. Goździk spieszył się i nie chciał stwarzać wrażenia, że wpadł ze swoimi ludźmi tylko na towarzyską pogawędkę.

      – Twój kumpel Arab. Nazwisko – powiedział, gdy zamknęły się drzwi.

      Jeden z antyterrorystów stał obok. Lufę pistoletu maszynowego skierował ku dołowi, trzymał jednak broń w sposób, który miał uświadomić aresztantowi, że może być w każdej chwili użyta, co zależy w zasadzie tylko od dobrej woli (lub jej braku) właściciela.

      – Arab?

      Głowacki był kiepskim aktorem – zważywszy na to, że udawało mu się ściągać do swego gniazdka całymi stadami małolaty, które otwierały przed nim swe serca i udostępniały niewinne ciała, było to dość zagadkowe. Z odległości kilometra dało się dostrzec, że jego zdziwienie jest udawane. Chciał zyskać na czasie i zastanowić się, jaką linię obrony przyjąć.

      – Pół Libańczyk, pół Polak. Twój kumpel. Adres i nazwisko. Szybko.

      – Nie znam.

      Głowacki mrugnął parę razy oczami, jakby nie mogąc dojść, czy to, co się dzieje, jest aby na pewno prawdą. Ale w jego środowisku zaprzeczanie czemukolwiek w rozmowach z policją było pierwszym przykazaniem.

      Sekundę później leżał na podłodze i pracowicie starał się złapać oddech. Cios Goździka został wyprowadzony bez zamachu, ale zadany fachowo i celnie. Spowodował gwałtowną utratę oddechu i szok. Głowacki chwilę walczył, w końcu odetchnął głośno, niemal się dławiąc. Stopniowo odzyskiwał panowanie nad sobą.

      – Wstawaj. – Goździk nawet nie podniósł głosu.

      Głowacki z niejakim trudem wykonał polecenie. Stał przed Goździkiem skrzywiony. Po dawnym wyrazie twarzy nie zostało nawet śladu. Pewnemu typowi mężczyzn najłatwiej jest udawać twardziela wobec kolegów na podwórku.

      – Posłuchaj mnie uważnie. Złapaliśmy cię z tymi dziewuszkami. Są mocno nieletnie. Na dzień dobry dostaniesz oskarżenie o pedofilię. A dzisiaj w więzieniu pedofilom nie jest łatwo, zwłaszcza jak puścimy za tobą cynk. Wpierdoliłeś się w takie gówno, w jakim jeszcze nigdy nie byłeś. A mamy w zanadrzu parę innych rzeczy, jeszcze lepszych. Nazwisko i adres Araba.

      Głowacki zastanowił się, tym razem nieco dłużej. Nie wiedział, o co chodzi (zamiast słuchać radia, bzykał się z dwoma panienkami jednocześnie, co jest oczywiście czynnością wymagającą pełnego skupienia), ale na tyle znał się na życiu, by wiedzieć, że czarni najczęściej nie składają wizyt z powodu kradzieży spodni z supermarketu. Jak również pedofilii. Jednak stojący przed nim funkcjonariusz, choć nie wyglądał szczególnie groźnie, nie sprawiał wrażenia żartownisia.

      – O co biega? – wykrztusił w końcu.

      – O adres. Nazwisko i adres Araba – powtórzył cierpliwie Goździk. – Powiesz, zabierzemy cię na dołek, damy herbatki, odpowiesz na parę pytań, może spędzisz noc czy dwie na pryczy, ale ja będę wszystkim mówił, że byłeś pierwszy do współpracy.

      Głowacki dumał i dumał, w końcu udało mu się podjąć decyzję.

      – To tylko znajomy – powiedział ostrożnie.

      – Adres.

      – Ursynów. Rosoła sześćdziesiąt pięć. Mieszkania siedemnaście.

      – Nazwisko.

      – Samir Baszir.

      – Tak się pisze, jak powiedziałeś?

      – Es, a, em, i, er, be, a, es, zet, i, er.

      – Dobra. Pilnuj go – powiedział Goździk do stojącego bez ruchu policjanta.

      Sam wyszedł szybkim krokiem na korytarz. Kątem oka dostrzegł, że dziewczyny kończą się ubierać, przy czym Tokarska wygłasza niepochlebne komentarze pod adresem pilnujących ich funkcjonariuszy, którzy zresztą sprawiali wrażenie setnie ubawionych.

      Goździk skinął na dowódcę sekcji szturmowej.

      – Niech się ten casanova ubierze i do fabryki całą trójkę. Dwóch ludzi powinno wystarczyć, no nie?

      Dowódca skinął głową. Głowacki i dziewczyny nie wyglądali na szczególnie groźnych przestępców.

      – A my na Ursynów. Biegusiem.

      20

      – Kto ci dał bombę?

      – Jak się nazywa człowiek, który cię przywiózł?

      – Gdzie mieszkałeś w Warszawie?

      – Nazwisko kierowcy?

      – Adres?

      – Kto ci dał bombę?

      – Dlaczego nie odpaliłeś detonatora?

      – Jak się nazywasz?

      – Kiedy przyjechałeś do Polski?

      – Gdzie mieszkasz?

      – Skąd masz bombę?

      – Kim jest kurier?

      – Nazwisko kierowcy?

      – Skąd masz pentryt?

      – Sam

Скачать книгу