Upał. Marcin Ciszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 6

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Upał - Marcin Ciszewski

Скачать книгу

potem, ale to nie upał był powodem. W jego ojczyźnie takie temperatury były na porządku dziennym, wyższe o kilka czy kilkanaście stopni także nie robiły na nim specjalnego wrażenia.

      Zaschło mu w gardle, jednak nie z powodu pragnienia. Potrafił się obejść bez wody długo, znacznie dłużej niż wydelikaceni mieszkańcy Europy. Tydzień na pustyni o jednej na wpół przerdzewiałej manierce ciepłej, stęchłej wody to trening, o jakim nikt tutaj nawet nie śni.

      Drżał, ale nie z powodu gorączki. Był odporny na choroby, gładko przechodził drobne infekcje, nigdy w swoim dwudziestoletnim życiu nie był u lekarza.

      Kręciło mu się w głowie. Dookoła wirował różnokolorowy tłum przechodniów, samochody trąbiły, autobusy ryczały wielokonnymi silnikami. Obok i nieco z tyłu dominowała sylwetka potężnego wieżowca – pałacu, naprzeciwko rozparł się zielonkawy drapacz chmur, za plecami niemal fizycznie czuł rozłożystą bryłę głównego miejskiego dworca kolejowego. Stał na chodniku, niemal tuż przy ulicy. Spieszący do autobusów ludzie potrącali go, klęli, ktoś nawet odepchnął. Ale Mahmud Saleh, ubrany w długi jasny płaszcz, tkwił w tym miejscu już od dwudziestu minut i czekał.

      Czekał i modlił się.

      Wersety sur szły gładko, niemal same, bez udziału pamięci i woli. Setki godzin spędzonych na nauce w medresie pozwoliły teraz wyłączyć świadomość i skoncentrować się na celu.

      Cel.

      W końcu go dostrzegł. Nie dalej niż o pięć metrów.

      Odpowiednia tablica rejestracyjna. Biegnący przez całą burtę napis. Chłodne, klimatyzowane wnętrze. I dziesiątki ciekawych, przyklejonych do szyby twarzy.

      Wielki, lśniący biały autobus. Przez chwilę pełzł, po czym zatrzymał się, unieruchomiony przez kolejkę czekających na zielone światło samochodów.

      Mahmud Saleh postąpił krok, wypowiedział cztery ostatnie słowa modlitwy, po czym wyjął rękę z kieszeni.

      4

      Antoni Smotrycz, szef Wydziału Informatycznego. Obok nieodłączna Barbara Rakoczy.

      Jadwiga Stec, szefowa Wydziału Zabezpieczenia,

      Witold Seliwanow, szef samodzielnej sekcji Proteus,

      Janusz Olbrycht, szef Wydziału Pirotechnicznego,

      Bruno Wenderlich, szef Wydziału Rozpoznania i Wywiadu,

      Leszek Goździk, szef samodzielnej sekcji bojowej.

      Fachowcy z wieloletnim stażem. Doświadczeni profesjonaliści, odporni psychicznie, kompetentni, uczciwi i oddani celowi, który skupiał ich razem.

      Minęło dopiero wpół do dziewiątej, ale już dawno byli w pracy. Jakub od początku kazał swojemu zespołowi stosować zasadę (i wszyscy bez słowa protestu przyjęli tę myśl jako własną), że jeżeli nic się nie dzieje, nie oznacza, że nic się nie dzieje, tylko że na razie nic o tym nie wiadomo. Czujność, podejrzliwość i nieuleganie błogostanowi – oto kilka najważniejszych cech, które od tej pory miały być mottem zespołu.

      Smotrycz kończył referować dane na temat al-Zahiriego. Na dużym, stojącym na stalowym trójnogu ekranie widniała niezbyt udana fotografia młodego ciemnookiego mężczyzny, uzyskana ze studenckich akt uczelni w Koluszkach. Wszyscy wpatrywali się w nią z natężeniem.

      Smotrycz umilkł i przez moment w pokoju słychać było tylko hałas dochodzący z ulicy. Warszawiacy nadal wyrażali radość z wczorajszego zwycięstwa nadmiernym używaniem klaksonów.

      – Tak to na razie wygląda – powiedział Jakub, wodząc wzrokiem po twarzach członków zespołu. – Niewiele mamy.

      – Nie wiem, czy na tej podstawie warto uruchamiać jakieś większe poszukiwania – powiedział Wenderlich.

      Jego ludzie nie narzekali na nadmiar wolnego czasu; nieustannie przeszukiwali przestrzeń, zarówno realną, jak i wirtualną, tropiąc istotne informacje. Nadkomisarz nie chciał odrywać ich od roboty i kazać uganiać się za mglistym zagrożeniem. Z drugiej strony, analiza dokonana przez Smotrycza mogła mieć swoje racjonalne jądro. Należało podjąć decyzję, czy iść tym tropem.

      – Chcesz to puścić? – Tyszkiewicz lekko stuknął łyżeczką o kubek z kawą.

      Wszyscy przypatrywali mu się z zainteresowaniem. Potyczki z Wenderlichem z reguły należały do hitów Biura. Stugębna korytarzowa plotka wyolbrzymiała je, przekształcała i pozwalała żyć własnym życiem.

      – Twoja decyzja – odparł Wenderlich, sprawiając wrażenie, jakby z trudem powstrzymywał się od wzruszenia ramionami. – Mówię tylko, że mamy mało ludzi i wszyscy są zarobieni po uszy. Al-Zahiri wpłacił pieniądze na trefną fundację i może mieć powiązania z atakiem na Bali. To jednak wcale nie znaczy, że teraz przygotowuje zamach. A tym bardziej że przygotowuje zamach u nas.

      – A gdzie? – Krzeptowski przechylił głowę.

      Mentorski ton Wenderlicha irytował go chyba jeszcze bardziej niż Jakuba.

      – Na Ukrainie, w Niemczech, Anglii. Za miesiąc masz olimpiadę w Londynie. Znacznie lepszy cel niż nasze wiekopomne mistrzostwa.

      Wenderlich nie znosił piłki nożnej, co zresztą demonstrował na każdym kroku. Do swoich obowiązków podchodził rzetelnie, ale ogólnonarodową histerię wytworzoną dookoła imprezy uważał za absurd. Szczycił się tym, że nie oglądał nawet minuty żadnego meczu.

      Jednak w tej kwestii mógł mieć rację. Jeden z przygotowanych przez analityków scenariuszy zakładał, iż Euro posłuży za parawan do przygotowania wielkiego zamachu lub nawet serii zamachów przeprowadzonych podczas olimpiady w Londynie, imprezie mającej, bez żadnej przesady, globalny charakter, z wielomiliardową widownią telewizyjną jako głównym odbiorcą i adresatem komunikatów wysyłanych przez terrorystów.

      Krzeptowski nieznacznie podniósł głowę. Tyszkiewicz, choć widział go tylko kątem oka, doskonale zdawał sobie sprawę, że za chwilę w niewielkim pokoju wybuchnie lokalna wersja kryzysu kubańskiego

      – Racja – powiedział szybko. – Może być parawanem. Ale nie musi. Jednak wszystko, co na razie odkrył Antoni, jest związane z Polską, więc nie mam zamiaru tego lekceważyć. Antoni…

      – Tak? – Smotrycz oderwał wzrok od laptopa. Sprawiał wrażenie, jakby animozje pomiędzy członkami Biura nie interesowały go w najmniejszym stopniu.

      – Szukaj dalej. Idź tropem pieniędzy. Skąd fundacja wzięła trzy miliony w gotówce? Sprawdź te zbiórki. W ogóle ich finanse. Dalej. Skąd kasę ma al-Zahiri? Ile deklarował na granicy? Przywiózł z Pakistanu w kieszeni? Ma konto? Sprawdź.

      – Tak jest. – Smotrycz zaczął zamykać komputer.

      Barbara Rakoczy wstała.

      – Nadkomisarz Wenderlich nawiąże kontakt z Abwehrą i rozpyta się na okoliczność fizycznej obecności al-Zahiriego. Chcę wiedzieć, gdzie jest i czym się zajmuje. Przykleimy mu ogon,

Скачать книгу