Upał. Marcin Ciszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 7

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Upał - Marcin Ciszewski

Скачать книгу

z kilkoma wysoko postawionymi pracownikami Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego wykonanie polecenia nie będzie kosztowało go zbyt wiele. Postanowił więc je wykonać.

      Wszyscy wstali.

      Drzwi otworzyły się z hukiem.

      – Zamach! Zamach! Pieprzony samobójca! – Dyżurny z sekcji łączności był czerwony na twarzy i sprawiał wrażenie nieprzytomnego.

      Orkiestra podnieconych głosów w jednej chwili wypełniła pomieszczenie.

      – Spokój! – By przekrzyczeć gwar, Tyszkiewicz musiał podnieść głos. Szybkim krokiem podszedł do spoconego łącznościowca. Gwar ucichł nieco. – Gdzie, kto i kiedy? Precyzyjny meldunek!

      Technik starał się opanować. Przeszedł w końcu wiele szkoleń, które miały go przygotować do takich chwil jak ta.

      – Dziesięć, może jedenaście minut temu. Obok Dworca Centralnego, vis-à-vis Marriotta. Zamachowiec samobójca. Obezwładnił go patrol.

      – Nie doszło do wybuchu? – Jakub, który słuchał odpowiedzi łącznościowca już niemal w biegu, zatrzymał się.

      – Zdaje się, że nie. Nic więcej nie wiadomo. Mundurowi skontaktowali się ze swoją komendą, a ci zawiadomili nas. Mam informację z drugiej ręki.

      – Podnoście sekcje alarmowe! – krzyknął Jakub w stronę Olbrychta i Goździka. – Cały sprzęt. A ty – zwrócił się do Jadwigi – ściągnij mundurowych do odizolowania terenu. Już.

      Ruszył, nawet się nie oglądając. Już na korytarzu stwierdził, że dobrze się stało, że dziś dyżur oficera koordynatora pełni podkomisarz Jadwiga Stec. Na niej można było polegać.

      5

      Zabijam. Wciąż zabijam.

      I wciąż bezskutecznie. Bo tylko w wyobraźni.

      Ale to się zmieni.

      Już wkrótce.

      Ponieważ bardzo chcę zabić i wiem, jak to zrobić.

      Mam do uporządkowania swój kawałek świata. Może niewielki, może nikogo on nie obchodzi, ale przecież dla mnie jest najważniejszy. Za mną dużo pracy, bardzo dużo. Ale to praca przyjemna, bo zaplanowana, przemyślana. Końcowy etap wielkiego procesu, który wiele lat temu zapoczątkowany został przez Wypadek. Od Wypadku zmieniło się wszystko; moja fizyczność, której przez długi czas nie akceptowałem, a dziś nawet lubię. Przecież to moja fizyczność. Innej nie mam. Ale przede wszystkim psyche, osobowość, inteligencja.

      I w końcu wiedza.

      Zmieniła się także kontrola Onych. Oni już nie są ze mną fizycznie. Ale przecież nie znaczy to, że stracili wpływ.

      Białe ściany pokoju otaczają mnie ze wszystkich stron. Czyste. Nieskalane. Doprowadzenie ich do tego stanu kosztowało mnie wiele pracy, wiele trudu. Ale opłaciło się: idealna, równa biel uspokaja, skłania do refleksji, do skupienia, nadaje sens myślom.

      Oni byliby zadowoleni.

      W końcu dobijam do celu. W końcu stanie się to, o czym myślę już od wielu lat. Na zewnątrz zapanuje chaos, myśli natomiast uspokoją się w sposób ostateczny, całkowity.

      Oddam razy, które kiedyś otrzymałem.

      Zadam Cios.

      6

      Jakub jechał na tyle szybko, na ile pozwalały poranne warszawskie korki. Syrena służbowej dwustukonnej alfy romeo wyła jak potępiona, migacz umieszczony na dachu błyskał nerwowym światłem. Tyszkiewicz klął, kręcił kierownicą i deptał na przemian pedały hamulca i gazu. Krzeptowski, przyklejony do radia, na kodowanym kanale próbował dowiedzieć się czegoś więcej o niedawnym wydarzeniu. Ale w eterze dominował zamęt. Nikt nie wiedział niczego ponad to, co raportował dyżurny. Krzeptowski gromkim głosem przejął dowodzenie akcją: wydawał rozkazy oddziałom prewencji, każąc im odizolować miejsce zdarzenia i zorganizować jak najszerszą strefę ochronną.

      Jechali zatłoczoną aleją Niepodległości. Alfa, potem land cruisery z chłopakami Goździka, nieco z tyłu ciężkie wozy pirotechników. Na wysokości ponurego gmaszyska Głównego Urzędu Statystycznego korek zatrzymał ich na amen. Jakub, niewiele się zastanawiając, skręcił na trawnik. Amortyzatory zaprotestowały jękliwie, ale dbałość o państwowy sprzęt nie była w tym momencie czymś, co zaprzątało myśli Tyszkiewicza. Zrył kołami miękką ziemię, skoczył z wysokiego krawężnika, z powrotem znalazł się na ulicy, minął o centymetr jeden z ruszających samochodów, wjechał z powrotem na chodnik i z pięścią wbitą w klakson (którego dźwięk z fałszywie modulującą syreną tworzył zgoła upiorną dysharmonię) starał się posuwać do przodu. Okolice Marriotta osiągnęli w dziesiątej minucie od meldunku. Tutaj jednak tłum uniemożliwiał jakikolwiek ruch. Strumień spanikowanych ludzi, napędzany wykładniczo rosnącą plotką (terroryści wysadzili hotel, bomba zabiła niemiecką reprezentację, bandyci dokonali największego w dziejach skoku na bank), starał się oddalić od skrzyżowania. Samochody, nadal na ogół udekorowane biało-czerwonymi flagami, zablokowały rondo na amen. W połowie miasta momentalnie utworzył się monstrualny korek. Część odważniejszych, ciekawskich albo najzwyczajniej w świecie pozbawionych wyobraźni pieszych parła do przodu, by na własne oczy przekonać się, co tak naprawdę się dzieje. Nieliczni jeszcze funkcjonariusze drogówki i patroli prewencji próbowali wprowadzić w ten chaos odrobinę logiki i porządku, a przede wszystkim odizolować miejsce zdarzenia.

      Jakub wyskoczył z samochodu i nie bawiąc się w zamykanie go, pobiegł do przodu.

      Precyzyjnie: wykonał kilka ruchów, mających nadać mu prędkość żwawego biegacza, lecz momentalnie utknął w zdezorientowanym tłumie. Odwrócił głowę. Krzeptowski radził sobie nieco lepiej (w końcu ważył o trzydzieści kilogramów więcej), ale również nie notował na swoim koncie olśniewających sukcesów. Wyprzedził Jakuba może o kilka kroków, mocno pracował ramionami, stopniowo coraz bardziej podnosił głos, nie zmieniało to jednak faktu, że nawet schorowany żółw nie miałby problemu, by wyprzedzić obu policjantów.

      Byli może sto metrów od celu. Tłum zgęstniał i nie dawał żadnej szansy, by w jakimś przewidywalnym terminie mogli ruszyć do przodu. Krzeptowski całkowicie poważnie zaczął rozważać użycie broni: nie w celu strzelania do ludzi, rzecz jasna (choć wtedy efekt najprawdopodobniej byłby olśniewający), sądził jednak, że oddanie kilku strzałów w powietrze utorowałoby im drogę.

      Nagle tłum z nieznanych chwilowo przyczyn zafalował i zaczął bezwładnie się cofać. Początkowo porwał Jakuba i Krzeptowskiego ze sobą, aż oparli się o stojącą w pobliżu alfę. Okazała się skuteczną tamą. Po chwili nieco się przerzedziło. Od strony Dworca Centralnego parła ławą kilkudziesięcioosobowa grupa policjantów, spychając ludzi poza linię wyznaczoną przez hotel Marriott.

      Tyszkiewicz ruszył do przodu. Machnął czerwonym na twarzach funkcjonariuszom legitymacją i ku swojej (chwilowej) uldze znalazł się na ulicy. Pustej, ponieważ blokada odcięła ruch w Alejach Jerozolimskich zarówno od strony Marszałkowskiej, jak i od strony pobliskiego ronda.

      Obaj

Скачать книгу