Upał. Marcin Ciszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 11

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Upał - Marcin Ciszewski

Скачать книгу

pod ramiona i zmusili go do głębokiego skłonu. Cała trójka przedefilowała przed nosem Olbrychta, Kędziora, Goździka i rudowłosej kobiety, po czym po pełnej napięcia minucie dotarła do jednej z zaparkowanych nieopodal furgonetek. Tam mężczyznę przejęli następni funkcjonariusze. Ponownie go zrewidowali, tym razem znacznie dokładniej. Jeden z nich zatrzasnął na wyciągniętych w tył rękach kajdanki, po czym terrorysta został zapakowany do samochodu.

      – Możecie jechać – Goździk usłyszał w słuchawce głos Tyszkiewicza. Podinspektor był skryty za saperską ciężarówką, ale uważnie obserwował bieg wydarzeń. – Faceta do Raju na krzesło. Niech siedzi i czeka.

      – Jeśli chodzi o mnie, możecie jechać w cholerę wszyscy – powiedział Olbrycht. – Do niczego nie jesteście potrzebni.

      Tyszkiewicz zastanawiał się bardzo krótko. Olbrycht miał rację. Rozbrajanie leżącego na chodniku materiału wybuchowego to robota wyłącznie dla specjalistów. Im mniej gapiów, tym lepiej.

      – Poradzisz sobie? – zapytał jeszcze. Dla formalności.

      – Już was nie ma.

      Tyszkiewicz spojrzał na Krzeptowskiego. Ten przekrzywił głowę.

      – Jedziemy – zdecydował Jakub.

      Kozera się zawahał. Zamachowiec siedział już w policyjnym samochodzie, który w asyście kilku innych terenówek po brzegi wypchanych antyterrorystami właśnie ruszał w stronę Rakowieckiej. Szef CAT-u zdawał więc sobie sprawę z tego, że nie zdoła wydrzeć jeńca z łap Tyszkiewicza. A chciał zachować choć minimalny wpływ na dalszy rozwój wydarzeń.

      – Kapitan Potocka jest jedynym w Polsce wykwalifikowanym specjalistą w zakresie przesłuchań terrorystów – powiedział nieoczekiwanie łagodnym tonem, machnąwszy nieznacznie ręką w stronę zmierzającej ku nim rudowłosej kobiety. – Przeszkolonym przez Amerykanów. Na pewno może pomóc.

      Jakub już miał zaprotestować i gdy się później nad tym zastanawiał, nie mógł sobie uświadomić, czemu tego nie zrobił. Może przyczyną była myśl, że mimo wszystko nie warto zadzierać z Kozerą; o jego koneksjach politycznych krążyły w branży legendy. Być może Jakub uświadomił sobie, że wsparcie po prostu się przyda; zwłaszcza że odpowiedzialność rozłoży się na większą liczbę osób – a to jest zawsze korzystne, kiedy coś pójdzie nie tak.

      A może przyczynił się do tego uśmiech rudowłosej, który sprawiał wrażenie (zupełnie słusznie, jak się później okazało), jakby przeznaczony był wyłącznie dla Jakuba.

      – Dobrze – odparł Tyszkiewicz lekko i ruszył w stronę samochodu. – Może pani jechać z nami.

      7

      Komisarz Janusz Olbrycht nie uważał sytuacji za opanowaną. W żadnym stopniu.

      To, że w miarę gładko udało się rozbroić terrorystę (co było raczej nietypowe, ale śledztwo w tej sprawie należało już, całe szczęście, do Tyszkiewicza), stanowiło zaledwie połowę sukcesu. Fakt, że ładunek wybuchowy w dalszym ciągu spoczywał na chodniku w jednym z najbardziej ruchliwych miejsc Warszawy, oznaczał ni mniej, ni więcej, tylko że niebezpieczeństwo nadal istniało.

      – Pójdę – powiedział Kędzior i założył hełm. – Nie będziemy tu stać do wieczora.

      – Na razie nigdzie nie pójdziesz – zaprotestował Olbrycht. Z Kędziorem była zawsze ciężka rozmowa. – Robot…

      – Szkoda sprzętu za milion, nie?

      Szyba hełmu nie była zbyt transparentna, gdy się na nią patrzyło z zewnątrz, więc Olbrycht mógł się tylko domyślać, że Kędzior uśmiechnął się krzywo. Zawsze się krzywo uśmiechał, gdy był pewny swego.

      – Idę.

      – Dobra. Tylko uważaj. – Olbrycht westchnął, po czym odwrócił się do technika. – Ściągaj robota.

      Człowiek i maszyna minęli się mniej więcej w połowie drogi. Kędzior szedł niespiesznie, uważnie wpatrując się w leżący na ziemi ładunek. Nie czuł ciężaru kombinezonu. Nie czuł obezwładniającego gorąca. Był całkowicie pochłonięty analizą sytuacji.

      Siedem podłużnych lasek materiału wybuchowego.

      Siedem zapalników.

      Poskręcany kabel biegnący od każdego z nich do detonatora.

      Detonator.

      Ukląkł może pół metra przed bombą. Przez dłuższą chwilę po prostu obserwował.

      – Klasyczny pas szahida – mruknął do wbudowanego w hełm mikrofonu. Specjalny system łączności pozwalał na komunikację radiową pomiędzy członkami zespołu pirotechnicznego mimo zakłóceń wytwarzanych przez stojącą nieopodal ciężarówkę. – Mówiłem, siedem kilo pentrytu. Detonator naciskowy w stalowej rurce. W środku na pewno zapalnik, transformator i bateryjka.

      – Sprawdź, czy na pewno nie ma drugiego detonatora. Upewnij się – zabrzmiał w słuchawkach głos Olbrychta.

      – Nie widzę.

      – Sprawdź.

      Kędzior wiedział, że to należy do procedury, choć w tym przypadku uważał wykonanie polecenia za stratę czasu. Intuicja, w jego wypadku nieodłączna patronka sukcesów, mówiła mu, że żadnego zapasowego detonatora nie ma.

      Ale wyjął z kieszeni x-foxa, przenośne urządzenie rentgenowskie, będące w stanie prześwietlić nawet najlepiej opancerzony przedmiot. Tym razem o opancerzeniu nie było mowy: promienie przeniknęły przez folię i kryształki pentrytu, jakby niczego nie spotykały na swej drodze.

      – Detonatora brak – powiedział Kędzior.

      W głosie: drugi dzisiaj brak satysfakcji. W ruchach: nacechowana pewnością gracja zawodowca.

      – Dobra. – Olbrychtowi pomimo wieloletniego doświadczenia rozkaz, który miał wydać za chwilę, zawsze przychodził z trudem. – Odetnij detonator.

      Kędzior wyjął z kieszeni obcęgi i zdecydowanym ruchem przeciął wiązkę kabli, mniej więcej pięć centymetrów od miejsca, w którym zagłębiały się w stalowej rurce.

      Zdumiewające, ale po tej operacji zarówno Dworzec Centralny, hotel Marriott, jak i sam Kędzior pozostali w nienaruszonym stanie. Warszawa bez żadnych przeszkód (wyjąwszy monstrualne kłopoty komunikacyjne) mogła tętnić stołecznym życiem, dyszeć z gorąca i cieszyć się wczorajszym sukcesem piłkarzy.

      – Odcięty. – Kędzior nie czuł potu spływającego po twarzy. Nawet gdyby czuł, z pewnością zwaliłby winę na upał. Nie odwracając się, położył detonator na chodniku, pół metra za sobą. – Wyjmuję zapalniki.

      Powoli wyciągnął rękę w stronę umieszczonego najbardziej z lewej strony ładunku. Ostrożnie chwycił za srebrzysty koniec niewielkiego cylindra. Pociągnął. Stalowa rurka, gruba może na dwa centymetry, z niewielkim oporem poddała

Скачать книгу