Upał. Marcin Ciszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 15

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Upał - Marcin Ciszewski

Скачать книгу

strony ekranu pojawił się wielki biały autobus, zamachowiec wyraźnie się ożywił, zrobił kilka kroków do przodu, wyjął rękę z kieszeni płaszcza…

      Jakub doskonale zdawał sobie sprawę, że nic się nie stanie: więzień siedzący w jednym kawałku w pokoju przesłuchań nie dalej niż dwadzieścia metrów stąd świadczył o tym aż nadto dobitnie. Mimo to Tyszkiewicz aż zmrużył oczy: widział wielki, wypełniony turystami autobus i zdecydowanego na wszystko fanatyka, który miał na sobie wystarczająco dużo materiału wybuchowego, by wysadzić w powietrze kilka takich autobusów…

      Trzyosiowy piętrowy mastodont w żółwim tempie minął przystanek i ciemnowłosego mężczyznę, po czym zniknął z ekranu. Zamachowiec przez chwilę w niemym zdumieniu śledził wzrokiem znikający cel, po czym skoncentrował się na gwałtownym przyciskaniu czerwono opalizującego zwieńczenia detonatora. Ale detonator był tak samo nieaktywny jak przedtem: żadne potrząsania, naciskania ani nawet przekleństwa nie były w stanie zmusić go do akcji. Mężczyzna przez chwilę odstawiał ten złowieszczy kontredans, po czym zdał sobie sprawę, że jego misja spaliła na panewce. Wzniósł ręce do góry. Film był niemy, ale po mowie ciała można było odgadnąć, że zamachowiec coś krzyczy: może skarży się, przeklina lub apeluje do najwyższej instancji. Najwyższa instancja na prośby pozostała głucha.

      Ludzie dookoła zaczęli uciekać.

      Pół minuty później pojawili się policjanci z prewencji. Dalej odbyło się wszystko tak, jak opowiedział Wójcicki. Smotrycz zatrzymał film w momencie, gdy zamachowiec leżał na chodniku twarzą do ziemi, a starszy stopniem policjant sięgał po krótkofalówkę.

      – No? – zapytał Tyszkiewicz.

      Było mu gorąco i zaczęła go boleć głowa; niespieszne, łagodne na razie fale bólu zogniskowanego tuż obok lewej skroni.

      – Kędzior miał rację. Facet miał w planie wysadzenie autobusu. I naprawdę chciał to zrobić, tyle że nawalił detonator.

      – Widziałeś, co to za autobus?

      – No. „Gute Reise. Koblenz”. Niemcy.

      – Właśnie. Niemiecki autobus. Pełen turystów. Facet chciał z nich zrobić miazgę.

      – A za trzy dni mamy mecz z Niemcami.

      – Uwielbiam takie zbiegi okoliczności.

      Jakub popatrzył na Krzeptowskiego i Smotrycza uważnie. Obu nie było do śmiechu. Nikomu nie było do śmiechu.

      – Obejrzyjcie pozostałe filmy. Muszę wiedzieć, jak facet się tam znalazł.

      12

      – Detonator po prostu nie odpalił, powtarzam – powiedział Jakub. Złapał się na tym, że mimowolnie podnosi głos. – Ale zamachowiec chciał naprawdę wysadzić autobus. Bez żadnego picu i na pokaz. I to był niemiecki autobus. Gdyby mu się udało, mielibyśmy międzynarodową aferę. Znajdź przyczynę, dlaczego nie było eksplozji.

      – Już to mówiłeś. Nawet dwa razy. Dopiero dojechaliśmy do Rembertowa. W ciągu pół godziny odpalimy to gówno. Śledztwo powybuchowe musi trwać, jeśli ma dać rezultat, wiesz o tym. – W głosie Olbrychta było słychać znużenie.

      Życie za pan brat z bombami jest w stanie wykończyć nawet najodporniejszych i najbardziej pozbawionych wyobraźni. Jakuba i tak ogarniało zdumienie, gdy uświadamiał sobie, jaką robotę wykonuje ten facet i jego ludzie. Nic dziwnego, że co najmniej połowa z nich sprawiała wrażenie pozbawionych którejś z kluczowych klepek, a sam szef zdawał się balansować na linie, z której spadnięcie oznaczałoby osunięcie się w szaleństwo.

      – Janusz – Jakub starał się opanować – mamy kryzys, rozumiesz? I to na pewno dopiero początek. Przecież wiesz, że takie rzeczy mają szerszy kontekst, zawsze. Właśnie zaczynamy przesłuchiwać faceta, ale muszę wiedzieć, o co go pytać. Po prostu daj pełen gaz, dobrze?

      – Zadzwonię, jak będę coś wiedział.

      Jakub wrzucił telefon do kieszeni, po czym wszedł do kompleksu pokoi zwanego nieoficjalnie Rajem.

      Część centralna: niewielkie pomieszczenie, którego wszystkie ściany stanowiły lustra weneckie. Pośrodku pokoju krzesło, sprawiające wrażenie nawet dość wygodnego, choć dwie skórzane obejmy przy poręczach i nieco większe przy przednich nogach nieco upodobniały je do krzesła elektrycznego. Wszystkie cztery nogi mebla zostały solidnie przyśrubowane do podłoża. Z jednej z poręczy biegła wiązka różnokolorowych kabli, porządnie przełożonych przez oparcie i zakończonych różnego rodzaju szczypczykami.

      Na wprost ustawiono kamerę na statywie. Wbrew pozorom nie służyła do rejestrowania przesłuchania; to zadanie spełniały dwie niezależne kamery ustawione za weneckimi lustrami. Urządzenie znajdujące się w pokoju przesłuchań miało za zadanie wychwytywanie pracy źrenic przesłuchiwanego.

      Stojący obok sprzęt sprawiał wrażenie jeszcze bardziej nieszkodliwego: statyw, a na nim długa rurka o przekroju nie większym niż trzy centymetry, niezwykle podobna do mikrofonu. W rzeczywistości była jednak ultraczułym termometrem, odpowiedzialnym za mierzenie nawet najmniejszych wahnięć temperatury czaszki siedzącego na krześle delikwenta.

      Krzesło wraz z urządzeniami towarzyszącymi było zaawansowanym technicznie wariografem.

      Za lustrami: dwa wytłumione pomieszczenia techników, wyposażone w szerokie robocze blaty i wygodne skórzane fotele. Kilkanaście komputerów o wielkiej mocy obliczeniowej. Duże płaskie ekrany.

      Technicy, behawioryści, psychologowie, lingwiści w skupieniu wpatrywali się w monitory lub po prostu patrzyli na więźnia. Wszyscy mieli tremę właściwą debiutantom: dzisiejszy dzień został wyznaczony przez opatrzność na debiut zespołu w warunkach bojowych – jeszcze nigdy bowiem nie przesłuchiwano autentycznego terrorysty, na dodatek złapanego na gorącym uczynku.

      Pakistańczyk został rozebrany z koszuli oraz spodni. W samych skarpetkach i slipkach siedział przymocowany do wariografu. Kamera i termometr patrzyły wprost na niego, od palców rąk odchodziły kable, przymocowane szczypczykami do opuszków. Mężczyzna miał ciemną karnację i pociągłą, przystojną twarz, pokrytą ciemną smugą starannie ogolonego zarostu. Był mocno, ale proporcjonalnie zbudowany. Wyglądał na sprawnego fizycznie i wytrzymałego.

      Jego wargi poruszały się miarowo, mamrocząc niezrozumiałe słowa w jednostajnym, monotonnym, niespiesznym rytmie. Opuszczone powieki nie pozwalały zajrzeć w oczy.

      Stojący naprzeciwko Moskalewicz i Kleber, specjaliści od przesłuchań, zadawali na zmianę miarowo odmierzane pytania. Wszystkie padały w pustkę. Jakub, obserwując tę scenę od kilku minut, nie miał wrażenia, by którekolwiek z nich spowodowało jakąkolwiek reakcję: facet wyłączył się i na razie nie miał zamiaru odpowiadać. Najprawdopodobniej czas współpracy i ułatwiania życia ludziom Tyszkiewicza dobiegł końca.

      Jakub poparzył na siedzących przed głośnikami i ekranami specjalistów. Kilku z nich kręciło z rezygnacją głowami, jeden rzucił ze złością słuchawki na blat.

      – Myślę, że to strata czasu – odezwał się za plecami Tyszkiewicza znajomy alt.

Скачать книгу