Upał. Marcin Ciszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 12

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Upał - Marcin Ciszewski

Скачать книгу

swoim ludziom serię rozkazów, po czym wykręcił numer Tyszkiewicza.

      8

      Ledwie trzasnęły drzwi samochodu, rozdzwoniła się komórka.

      Jakub spojrzał na szeroki kolorowy wyświetlacz i zmarszczył brwi. Dotknął zielonej słuchawki.

      – Dzień dobry, panie dyrektorze – powiedział.

      Krzeptowski uśmiechnął się zza kierownicy.

      – Raport – warknięcie. Szef CBŚ dobre maniery miał za nic. – Krótko.

      Jakub był w pewnym sensie przyzwyczajony. Wypowiedział pięć zwięzłych zdań, po których zapadła cisza.

      – Nikomu nic się nie stało? – Ulga w głosie jednego z najważniejszych polskich policjantów była wyraźnie słyszalna, czemu zresztą stosunkowo trudno się dziwić.

      – Wygląda na to, że nie. – Jakub starał się mówić możliwie neutralnym tonem. – Akcja się jeszcze nie skończyła. Moi ludzie starają się zneutralizować bombę. Centrum jest sparaliżowane, ale…

      – Ruch drogowy to w tej chwili najmniejsze zmartwienie.

      Jakub mógł się założyć, że dyrektor myśli już o czymś innym. Znał go trochę.

      – Czy… – wahanie – możemy przyjąć, że zamachowi udało się zapobiec dzięki przytomności umysłu i profesjonalizmowi funkcjonariuszy? Tych dwóch z prewencji?

      Bingo. Gra nader łatwa do rozszyfrowania: prasa z pewnością szturmowała już drzwi generalskiego gabinetu.

      – Jeszcze nie mam pełnego obrazu sytuacji. Nie rozmawiałem z nimi. Jadą w tej chwili na Rakowiecką, za chwilę ich przesłucham.

      – Ale nie możemy tego wykluczyć?

      – Nie. – Jakub nie miał nic przeciwko temu, by uwaga mediów koncentrowała się na policjantach z patrolu. Im więcej spokoju w jego pracy, tym lepiej. Nie wspomniał o tym, że do pełnego sukcesu brakuje jednak meldunku o pomyślnym rozbrojeniu bomby. – Moim zdaniem zachowali się bardzo dobrze i kompetentnie. Nie pozwolili uciec człowiekowi, który miał na sobie pokaźną ilość materiałów wybuchowych i najprawdopodobniej chciał je zdetonować.

      – Bardzo dobrze. – W głosie szefa Biura zabrzmiało niemal odprężenie. – To znaczy niedobrze, że doszło do próby zamachu, ale dobrze, że nie doszło do zamachu. Rozumie pan?

      – Tak. – Jakub zamknął oczy. Ekwilibrystyka, której musieli dokonywać członkowie elit władzy, zawsze wzbudzała w nim mieszaninę obrzydzenia i podziwu.

      – Proszę meldować o postępach śledztwa. Rozumiem, że przesłucha pan domniemanego zamachowca?

      – Niezwłocznie.

      – Meldunek co godzinę.

      Trzask zakończenia połączenia rozległ się niemal równo z ostatnią kropką. Może nawet nieco przed. Dyrektor doprowadził wojskowy, lapidarny styl komunikacji z podwładnymi niemal do perfekcji.

      Nim Jakub zdążył włożyć komórkę do kieszeni i odwrócić się w odpowiedzi na dochodzące z tylnego siedzenia kobiece westchnienie, nieśmiertelny riff rockowego klasyka rozległ się ponownie. Dzwoniący tym razem był ukryty za lakonicznym komunikatem „numer prywatny”

      Wiedząc, że na pewno nie przyniesie to nic miłego, Jakub ponownie odebrał połączenie.

      – Mówi Sokołowski – rozległ się autorytatywny głos.

      Jakub w pierwszej chwili nie skojarzył ani głosu, ani nazwiska.

      – Kto? – zapytał odruchowo.

      – Minister spraw wewnętrznych. – Niemal słychać było, że rozmówca gryzie się w język, by nie dodać czegoś ostrzejszego.

      – Ach tak. Dzień dobry. – Tyszkiewicz westchnął i na użytek Krzeptowskiego przewrócił oczami.

      Alfę zniosło nieco z pasa. Krzeptowski opanował chichot i wrócił na właściwy tor jazdy.

      – Słyszałem, że współpracuje pan z ABW.

      To nie było pytanie. Od momentu przyjęcia oferty Kozery przez Tyszkiewicza nie minęło więcej niż pięć minut. Minister należał do osób dobrze poinformowanych, co zresztą całkiem nieźle o nim świadczyło.

      – W pewnym zakresie – odparł Tyszkiewicz ostrożnie.

      Już wiedział, w co się wpakował. ABW nie podlegało ministrowi, a bezpośrednio premierowi. Walka polityczna odbywała się na różnych poziomach. Ministra nie obchodził zamach. Przede wszystkim dbał o niewpuszczanie obcych na własne terytorium.

      – Proszę bardzo ten zakres ograniczyć. Do minimum, jeżeli się da.

      – Jednak w tym akurat wypadku…

      Tyszkiewicz na plecach czuł niemal oddech kapitan Potockiej. Nie miał żadnej pewności, czy nie słyszy ona słów wypowiadanych przez ministra. Szybko doszedł jednak do wniosku, że w gruncie rzeczy niewiele go to obchodzi.

      – Proszę bardzo pilnować rozdziału kompetencji. – Głos był twardy i ostry. Czas próśb się skończył. Nadszedł czas wydawania poleceń.

      – Mieliśmy najprawdopodobniej do czynienia z próbą zamachu samobójczego. To pierwszy taki przypadek w Polsce. Rzeczywiście nie doszło do tragedii, ale po pierwsze nie wiemy, z jakich przyczyn, a po drugie nie mamy żadnej pewności, czy to odosobnione zdarzenie. Może już w tej chwili następny zamachowiec odmawia ostatnią modlitwę przed śmiercią?

      – Proszę nie dyskutować… – Głos przeszedł w wysokie rejestry.

      – Najważniejsze jest wyeliminowanie zagrożenia, upewnienie się, że tysiącom ludzi nie grozi niebezpieczeństwo. Takie jest moje podstawowe zadanie. – Jakub poprawił się w fotelu. Czekał na reakcję, spodziewając się najgorszego. Jak zwykle poniewczasie uświadomił sobie, że być może powiedział o pół zdania za dużo.

      Ale nie doczekał się riposty. W końcu zorientował się, że rozmówca przerwał połączenie.

      Przez dłuższą chwilę w samochodzie panowała przerywana śródmiejskim gwarem cisza. Krzeptowski przygryzł wargi. Wiedział z doświadczenia, że co najmniej połowa kłopotów jego i Tyszkiewicza jest spowodowana chroniczną nieumiejętnością ugięcia karku w odpowiednim momencie.

      – Dojechaliśmy – radio zagadało nieco zniekształconym głosem szefa oddziału AT.

      Jakub wziął mikrofon.

      – Będę za trzy minuty.

      – Jeżeli mogę – rozległ się głos za jego plecami. Miękki, głęboki, poruszający alt.

      Jakub niemal zapomniał o siedzącej na tylnym siedzeniu pasażerce.

Скачать книгу