Upał. Marcin Ciszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 14

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Upał - Marcin Ciszewski

Скачать книгу

na zdrowie.

      Wójcicki z wyraźną ulgą wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, wyłuskał jednego z nich, po czym z niejakim trudem przypalił go drugą zapałką. Pierwsza wypadła z drżących palców.

      – W różne strony się rozbiegli. A my zobaczyliśmy tego… faceta.

      – No właśnie. – Tyszkiewicz poprawił się na krześle. – Co robił?

      – Stał i krzyczał coś. Nie po naszemu.

      – Jak stał?

      – Twarzą do ulicy. Stał i…

      Wójcicki spojrzał na Jakuba bezradnie. Nie bardzo umiał nazwać, to co się wydarzyło. A jednocześnie zdawał sobie sprawę, że jego zeznanie jest jednym z kluczowych elementów śledztwa.

      – Po prostu powiedz – odezwał się Tyszkiewicz najbardziej kojącym tonem, na jaki mógł się zdobyć. – Opisz, jak to pamiętasz.

      – Jakby komuś wygrażał. Albo się skarżył.

      – Wygrażał?

      – Miał ręce wyciągnięte do góry i patrzył w niebo. I potrząsał rękoma.

      Jakub się zastanowił. Fragment obrazu przesunął się na właściwe miejsce: gość się skarżył, że nie jest jeszcze w raju.

      – A potem?

      – Mi to się od razu przestało podobać. Facet był w płaszczu, choć upał, spocony jak mysz, no i nie wyglądał jak nasz. Na szkoleniach mówili…

      – Jasne. Co dalej?

      – Wyciągnąłem broń i krzyknąłem: „Na ziemię! Ręce przed siebie i na ziemię!”.

      – A on?

      – Najpierw nie zwrócił uwagi. Może nie słyszał. Potem obejrzał się, zobaczył nas, byliśmy o jakieś dziesięć metrów od niego, przez chwilę się zastanawiał. Potem klęknął, a potem się położył.

      – Ładunek widziałeś?

      – Jak już leżał, płaszcz trochę zjechał na boki i do góry. Zobaczyłem ten pas. A w ręku trzymał… jakby rurkę. Też było na szkoleniu.

      – Próbował coś z tym robić?

      – Nie. Leżał tak, aż przyjechaliście.

      – Czyli w chwili gdy zobaczyliście gościa, miał w ręku detonator, ale nie próbował go naciskać?

      – Nie próbował. Trzymał ręce w górze. Wyciągnięte, znaczy.

      – Dobra. Ostatnie pytanie. Zwróciłeś uwagę, co działo się na ulicy?

      – Na ulicy?

      – Co konkretnie przejeżdżało?

      – Nie widziałem. Patrzyłem tylko na niego. Od razu mi się skojarzyło, że to może być jeden z tych… Że może zaraz wybuchnąć. I w sumie nie zwracał uwagi na broń, tak jakby mu było wszystko jedno, czy go zastrzelę, czy nie. On i tak był przygotowany na śmierć.

      – Nie było mu wszystko jedno. Śmierć z twojej ręki nie miałaby żadnego sensu. To znaczy, z jego punktu widzenia.

      Być może dopiero teraz dotarło do Wójcickiego, że tego ranka bez żadnej przenośni znajdował się o włos od śmierci. Odchylił się na krześle, zaciągnął mocno papierosem i zaczął drżeć jeszcze mocniej niż dotychczas. Jakub wstał, delikatnie klepnął go w ramię, mruknął coś w rodzaju podziękowań i wyszedł.

      11

      – Nie podoba mi się to wszystko. – Krzeptowski podrapał się po nieogolonej brodzie.

      Stał wraz z Tyszkiewiczem i Jadwigą w pokoju sąsiadującym z pokojem przesłuchań świadków. Jakub łapczywie pił podsuniętą przez Jadwigę kawę.

      – Ani mnie – powiedział, gdy w kubku zaświeciło dno. – Od początku coś śmierdzi. Facet miał się wysadzić, tyle że się nie wysadził, a potem jeszcze dał się rozbroić jak dziecko.

      – Tak nawiasem mówiąc, ciekawe, co by było, gdyby nie zgodził się zdjąć bomby. – Krzeptowski spojrzał na Jadwigę.

      Odpowiedziała dyskretnym skrzywieniem ust.

      – Nie ma takiej procedury. – Jakub wzruszył ramionami. – Przynajmniej z tego, co się orientuję.

      – Musielibyśmy próbować zdjąć to z niego siłą, rozbrajać bez zdejmowania albo go zastrzelić. Za każdą z opcji urwano by nam łeb i wsadzono do więzienia. Lub odwrotnie.

      – Gdzie nasza rudowłosa gwiazda? – Jakub się rozejrzał.

      Drzwi do sąsiedniego pomieszczenia były otwarte, ale nigdzie nie mógł dostrzec kapitan Potockiej.

      – Jest w Raju. Patrzy na naszego jeńca.

      – Zaczęli go rozpytywać?

      – Moskalewicz i Kleber, na zmianę. Ale gadułą to on nie jest.

      – Tłumacze przyjechali?

      – Jeszcze spod dworca zadzwoniłem.

      – Dobra. Są nagrania z monitoringu?

      – Obiecali, że przyślą mailem. Może przyszły.

      – To już.

      Wyszli na korytarz.

      W królestwie Smotrycza dominowała atmosfera skupienia. Szczerze mówiąc, ani Smotrycz, ani Barbara Rakoczy, ani jeszcze dwóch techników wpatrzonych w ekrany nie sprawiali wrażenia, jakby zafrasował ich fakt, że o mały włos nie wyleciała w powietrze połowa centrum Warszawy wraz ze znaczną liczbą warszawiaków.

      – Masz nagrania?

      – W kilku kawałkach przyszły. Cztery filmy z czterech różnych kamer.

      – Puść.

      Smotrycz kliknął kilkakrotnie myszką. Na czterdziestocalowym ekranie zawieszonym na ścianie rozbłysnął obraz. Przedstawiał kawałek Alej Jerozolimskich, feralny przystanek oraz niewielki fragment muru rozdzielającego dwa poziomy ulicy.

      Jakość filmu była całkiem niezła.

      W prawym dolnym rogu pojawił się ciemnowłosy mężczyzna. Płaszcz sięgał mu do połowy łydki. Szedł powoli w górę ekranu, po czym kilka metrów od krawędzi chodnika zatrzymał się. Odwrócił głowę w lewo, w stronę skrzyżowania z Emilii Plater. Choć widać było tylko jego plecy i tył głowy, sprawiał wrażenie skoncentrowanego i uważnego.

      Wyraźnie

Скачать книгу