Nasze małe kłamstwa. Sue Watson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nasze małe kłamstwa - Sue Watson страница 12
Po przyjeździe do supermarketu wszystkie dzieci ruszają przez parking niczym zombie, nie rozumiejąc, dlaczego się tu znalazły i i czego się od nich oczekuje. Kupowanie cholernych cytryn jest czynnością, którą z łatwością mogłam wykonać sama: w zasadzie to krótka wyprawa do miasta i przechadzka po sklepowych alejkach sprawiłaby mi przyjemność. Przy okazji zrobiłabym zakupy znacznie szybciej i efektywniej, bez kłótni, ale kiedy Simon wbije sobie coś do głowy, nie można go zawrócić z tej ścieżki. Czasami zastanawiam się, czy nie robi tego wszystkiego wyłącznie po to, żeby mnie zdenerwować. Nie powinnam jednak narzekać. To naprawdę słodkie, że pragnie, aby nasza rodzina spędziła czas razem, i powinnam być za to wdzięczna. Przypominam sobie o tym kilka minut później, fizycznie i przemocą rozdzielając chłopców, którzy zabawiają się w wojowników ninja, uganiając się wokół wyspy z cytrusami.
– Mam ochotę się zabić – ziewa Sophie, gdy przechodzimy przez dział z warzywami i owocami. Rozmawia przez telefon, podczas gdy chłopcy rzucają się pomarańczami, zmieniając wszystko, co ma związek z cytrusem w strefę wojenną. Usiłuję właśnie wyjąć z ich lepkich palców „granaty ręczne” (grejpfruty), kiedy słyszę, jak Simon mówi:
– Hej.
Jego głos jest bardzo łagodny i przez chwilę myślę, że mówi do któregoś z dzieci lub może nawet do mnie. Łagodnieję i odwracam się do niego, wzruszona ciepłem jego tonu.
Ale on nie zwraca się do dzieci ani do mnie, tylko do nieznajomej blondynki, która wcale nie jest mi obca. Widziałam ją wcześniej, w innych krajach, z innymi przyjaciółmi. Caroline.
Simon wydaje się autentycznie zaskoczony (i uradowany?) jej widokiem.
– Co ty tu robisz? – pyta, tłumiąc uśmiech. To oczywiste, czyż nie? Wybrała się na zakupy… No, chyba że śledzi nas, a raczej Simona. Nie byłby to pierwszy raz, gdy jakaś kobieta postanowiła być z nim w każdej chwili jego (i jej) życia. Margaret z kawiarni w poprzednim miejscu naszego zamieszkania zawsze wpadała na nas „przez przypadek”, obłapiając Simona, mnie zaś kompletnie ignorując. Wkrótce jednak położyłam kres tej jej małej gierce. To właśnie cena, którą płaci się za małżeństwo z człowiekiem takim, jak Simon: kobiety są gotowe wleźć mu do łóżka na jedno skinięcie. Zawsze mnie to denerwowało i teraz również się tak czuję, obserwując ich rozmowę zza ściany mandarynek. Proszę Sophie, żeby zabrała chłopców do działu z magazynami, aby tam wybrali swoje „lektury”, sama zaś chwytam siatkę z niewoskowanymi cytrynami, niemal przewracając jakieś dziecko, gdy w pośpiechu staram się przyłączyć do Simona, rozdzielić ich, być obecna i powstrzymać ich od powiedzenia czegoś, czego nie da się odwołać.
Staję przy nim bez słowa, z wyczekującym uśmiechem na twarzy. Jest to mój specjalny, przyjazny uśmiech, mówiący, że czuję się bezpieczna w moim małżeństwie. Uśmiech, który kłamie.
Z pozoru Simon i Caroline prowadzą zwyczajną uprzejmą wymianę zdań; wspominają o pracy, a potem następuje pobieżne przedstawienie nas sobie. Simon wreszcie mnie zauważa i macha w moją stronę ręką, nie dotykając mnie jednak.
– Poznałaś już Marianne, moją żonę?
Stoję, trzymając się kurczowo torebki z cytrynami i resztek opanowania.
Kobieta uśmiecha się, nieco oszczędnie – a może po prostu jest nieśmiała? Potem wyciąga do mnie rękę na przywitanie. Jej dłoń jest chłodna, choć nie tak bardzo jak jej spojrzenie.
– To jest Caroline, moja koleżanka po fachu. Caroline Harker – mówi Simon. Rani mnie sposób, w jaki wymawia jej imię. Caroline mówi, że dziś wybiera się na obiad z przyjaciółmi.
– Mam za zadanie dostarczyć wino. – Uśmiecha się, pokazując idealne białe zęby i zawartość koszyka, niczym dziecko szukające aprobaty. Nie widzę całych zakupów, ale dostrzegam butelkę dobrego białego wina i drogiego szampana. Jest młodą kobietą, która nigdy nie zaznała biedy, tragedii… śmierci, prawdziwego życia. Kucyki i prywatne szkoły, myślę, gdy Caroline nadal podtrzymuje rozmowę. Jest pewna siebie i śmieje się otwarcie, gdy Charlie wpada na Simona, podcinając mu nogi. Zerkam szybko na mojego męża, który nie lubi, kiedy z niego szydzą, ale tym razem chichocze razem z nią, spoglądając na Charliego, jakby był ich dzieckiem. Nagle mam ochotę przyciągnąć do siebie syna i roztrzaskać Caroline na głowie butelkę tego jej cholernego Sauvignon. Potem jednak uznaję, że nie warto. Na górnej półce stoi doskonałe Chateauneuf du Pape – jest czerwone, więc wszystko byłoby dużo bardziej dramatyczne i zostawiło dużo trudniejsze do wywabienia plamy.
Simon i Caroline nadal rozmawiają, a ja uśmiecham się i przytakuję ich głupawym wymianom uwag, jednocześnie rozkoszując się myślą o tym, jak butelka wina uderza w jej czaszkę, roztrzaskując jej kości i rozpryskując szkarłatne wino na jej bladoróżowym płaszczyku od Armaniego.
Strzeż się, Caroline, z tymi swoimi idealnymi zębami.
Nagle pojawia się Sophie z Alfiem i obiecanym magazynem o dinozaurach, który mój syn przyciska do piersi jak najcenniejszy skarb. Uśmiecham się do nich i cicho pytam o tyranozaura na okładce, z ulgą witając odmianę i wsparcie. Zaczynałam się już czuć jak piąte koło u wozu. Wskazuję na dinozaury z udawaną fascynacją, jednocześnie słuchając i przyglądając się Simonowi i Caroline kątem oka. To pierwotny odruch: moje zmysły są wyostrzone, serce bije jak szalone, wyczuwając to najnowsze zagrożenie mojej egzystencji – naszej egzystencji, jako rodziny. Przez całe życie pragnęłam mieć rodzinę i nie ma mowy, żebym tak po prostu miała zostawić to wszystko na pstryknięcie wymanikiurowanych paluszków jakiejś mizdrzącej się trzydziestoparolatki. To ja jestem osobą, która scala tę złamaną rodzinę. Nawet jeśli się mylę i Caroline rzeczywiście jest jedynie koleżanką z pracy Simona, nie mogę sobie pozwolić na lekceważenie niebezpieczeństw. Zawsze muszę się pilnować. Zdarzało mi się mylić w przeszłości, ale nigdy, przenigdy nie mogę sobie pozwolić na odprężenie. Czy wy czułybyście się swobodnie, gdyby taka inteligentna, piękna jasnowłosa Caroline pracowała z waszym mężem? Niestety, ten typ kobiety jest doskonałą kandydatką na to, co Simon i moja terapeutka nazywają „paranoją Marianne”. Jest dziesięć lat młodsza ode mnie, ma perlisty śmiech i żywiołowość zadającą kłam faktowi, iż jest poważaną członkinią Królewskiego Kolegium Chirurgów. A ja jej nienawidzę.
Dostrzegam wszystkie znaki: nieznikający uśmiech Simona, wyraz jego oczu, gdy z nią rozmawia, sposób, w jaki Caroline gładzi się po szyi, odpowiadając. Dla przygodnego obserwatora będącego świadkiem tej typowej scenki rozgrywającej się w supermarkecie w sobotnie popołudnie – nieważka wymiana zdań, uprzejmy śmiech, dzieci bawiące się w chowanego za piramidami puszek z fasolą – nie ma właściwie na co patrzeć. Ale ja wszystko widzę.
Simon żartuje z niej w związku z jakimś komentarzem, który uczyniła na zebraniu chirurgów, a Caroline szturcha go żartobliwie. Ta wymiana nie tylko mnie wyklucza, ale też nie przypominam sobie, kiedy ostatni raz drażnił się w taki flirciarski sposób ze mną. Odwracam się,